Długo zastanawiałam się, o czym napisać kolejny tekst, aby nie zanudzać nikogo zbyt dogłębnymi szczegółami anatomicznymi kryminału. Uznałam, że raz napiszę nie o kryminale, ale o sobie, a właściwie o mojej ewolucji jako odbiorcy kryminałów. Rzecz bowiem opiera się na tym, że kryminały czytam  przez połowę swojego życia (no, ponad połowę), ale dopiero jakiś czas temu zdałam sobie sprawę z tego, że wszystkie te podgatunki, które wpadają mi do rąk, a które ciężko zdefiniować, mieszczą się właśnie w ramach gatunkowych (niezwykle szerokich) powieści kryminalnej.

Ciężko mi powiedzieć, od czego zaczęłam, Wiem, że były to czasy gimnazjum. Czytałam wtedy wszystko, co wpadło mi w ręce, tym bardziej, że udało mi się przekonać bibliotekarkę w bibliotece publicznej na dzielnicy, że chcę korzystać z wypożyczalni dla dorosłych. Pokręciła nosem, ale się zgodziła. Byłam jedną z najaktywniejszych czytelniczek, więc nabijałam im statystyki. Naprawdę trudno ocenić, który tytuł był pierwszy, ale mogę bez problemu wskazać na tytuł, który pierwszy zapamiętałam. Był to „Ptasznik” Mo Hyder. Wtedy chyba chodziło mi przede wszystkim o to, aby przekraczać granice. Bo kryminały były dla starszych, były brutalne, czasem wręcz „chore”, szczególnie te o seryjnych mordercach, które w pierwszych latach przygód z kryminałem najmocniej sobie upodobałam. „Ptasznik” przerwał tamę. Czasem jakiś fantastyczny czy romansidłowy bóbr próbuje ją naprawić, ale co jeden bóbr może, kiedy ma naprzeciwko siebie cały ocean zbrodni?

Przez lata nie mogłam się oderwać od najważniejszych przedstawicieli kryminału amerykańskiego i brytyjskiego. O skandynawskim słyszałam, ale długo się do niego nie mogłam przekonać i chyba nadal do mnie nie dociera. W wersji filmowej owszem, ale estetyka skandynawskiego kryminału jest tak diametralnie różna od jakiejkolwiek innej, że ta odmienność jest dla mnie nie do przeskoczenia. Zapewne wynika to z tego, że Skandynawia jest mi zupełnie obca, nie miałam okazji się z nią zapoznać osobiście, a nie jestem typem człowieka, który rzuca się na książkę tylko dlatego, że ktoś napisał na niej „bestseller”. Może z czasem do nich dorosnę, dzisiaj mogę o nich powiedzieć tyle, że szanują pracę autorów, jaka została włożona w ich powstanie, gratuluję sukcesów na międzynarodowych rynkach i mam nadzieję, że któregoś dnia będę w stanie się nimi zachwycić, bo teraz po prostu przyjmuję do wiadomości fakt ich istnienia i czytam je bez większych porywów namiętności. Aż po dziś dzień daję się natomiast porywać takim autorom jak Jonathan Kellerman, Jeffery Deaver, Tess Gerritsen, Simon Beckett (chociaż przyznaję, że nie jest to górnolotny autor, niemniej jednak jego „Chemia śmierci” była pierwszą rzeczą, którą zakupiłam za pierwsze zakupione pieniądze), John Grisham, James Patterson czy Dean Koontz (z tego też nie jestem dumna).

Hektolitry fikcyjnej krwi zamieniłam z czasem na literaturę faktu, czyli mniej lub bardziej udane reportaże i fabularyzowane historie prawdziwych zbrodni. Wtedy zrozumiałam, że najlepsze historie kryminalne wywodzą się z życia.

Zupełny zwrot nastąpił na studiach, kiedy bez reszty dałam się pochłonąć czarowi powieści i opowiadań sir Arthura Conan Doyle’a. Sherlock Holmes zdał mi się niesamowicie ciekawym tematem badawczym i uczyniłam go bohaterem swojej pracy magisterskiej. Klasyka stała się wtedy moim drugim światem. Dzisiaj, po wielu dniach spędzonych na rozmyślaniach nad fenomenem Holmesa wiem, że jest to samonapędzająca się maszynka. Nie ma w nim świeżości, pomysłowości i oryginalności. Myślę, że gdyby Edgar Allan Poe żył w czasach pierwszych wydań przygód Holmesa, przyjechałby do Doyle’a i dał mu w gębę jak zwykłemu chamowi. Z klasyki w wydaniu mistrzów prekursorów przeniosłam się w świat brutalnej Ameryki. Czarny kryminał. Nie wiem, czy trzeba więcej dodawać. Schematyczny, przewidywalny, genialny.

Na koniec kilka słów wyjaśnienia, dlaczego brak jest w mojej historii czytelniczej polskiego kryminału? Przede wszystkim dlatego, że długo w ogóle nie wiedziałam o jego istnieniu. Potem spróbowałam i się zraziłam. Poza Chmielewską, która stanowiła świetną odskocznię, nie byłam w stanie czytać naszych rodzimych autorów. Kilka powieści, które rzekomo zasługiwały na miano wspomnianych już „bestsellerów”, w mojej ocenie (rzekłabym skromnej, ale nie – to my, czytelnicy, winniśmy decydować o tym, co można uznać za dobrą literaturę) nadawały się tylko do tego, żeby mnie szybciej uśpić. Wtedy odkryłam zjawisko drukowanego eteru. Dzisiaj jednak po naszych autorów sięgam chętnie, na szczęście trafiając na tych, którzy z kryminałem sobie radzą. Od pewnego czasu jestem świadomym czytelnikiem i nie czytam już wszystkiego, co wpadnie mi w ręce. Czasy szkoły i studiów minęły, nie ma tyle wolnych chwil na czytanie, trzeba dokonywać sukcesywnej selekcji, aby czytać tylko to, co rzeczywiście na to zasługuje. Po czym poznać, że to właśnie taka książka? Trudno powiedzieć, to chyba temat na osobne rozważania. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich historii kryminalnych nie jest zło, nie jest zbrodniczy pierwiastek, który rzekomo mieszka w każdym człowieku. Wydaje mi się, że najbardziej wartościowe są te historie, które to udowadniają pokazując, że zbrodni dopuszcza się człowiek, nie bestia.

Sylwia Tomasik