Doroty Masłowskiej nie trzeba specjalnie nikomu przedstawiać. Większość z czytelników, jeśli nie czytała, to przynajmniej słyszała to nazwisko. Po dłuższej przerwie powraca ona z trzecią w swym dorobku literackim powieścią Kochanie, zabiłam nasze koty.

Powieść to spojrzenie oczami autorki na klasę średnią. W dowcipny sposób przygląda się ona zamożnym ludziom, nie mającym pomysłu na swoje życie. Głównymi bohaterkami są Fah i Joanne – przyjaciółki z amerykańskiego miasta, spędzające czas najczęściej na Royal Barber Street.

Nieodłączny element życia Fah – pracującej w agencji – stanowi środek dezynfekujący. Używa go w każdej możliwej chwili swojego życia, czyszcząc wszystko wokół siebie i proponując go za każdym razem swojej przyjaciółce. Joanne to pracownica salonu fryzjerskiego „Hairdonism” i jednocześnie maniaczka telewizyjna, chłonąca każdą treść, ale nie przetwarzająca odebranych bodźców. Obie bohaterki są jak yin yang – prezentują bowiem dwie różne postawy: optymizm i pesymizm. W pewnym momencie ich drogi się rozchodzą. Wszystko za sprawą poznanego studenta hungarystyki, który zaczyna się spotykać z Joanne. Nie chcąc pozostać samą, Fah decyduje się „wyjść do ludzi”, co wychodzi jej na dobre.

Każdy, kto zna (nieliczną) twórczość Masłowskiej, z pewnością sięgnie po jej kolejną powieść. Osobiście jestem pod wielkim wrażeniem kunsztu literackiego jakim posługuje się autorka. Z trudem szukać używanych przez nią porównań w literaturze szkolnej. W Kochanie, zabiłam nasze koty czuję lekkość w operowaniu słowem. Autorka bawi się językiem, dając rozkosz oczom i umysłowi. Pokusiłbym bym się nawet o określenie, że wywołuje (nie koniecznie u wszystkich odbiorców) mentalny orgazm. Innymi słowy chapeu bas przed stylem Masłowskiej.

Dariusz Makowski