„Konklawe” Fabrizia Battistellego można czytać na wiele sposobów. Autor wykorzystuje liczne schematy powieści przygodowych i łatwo się je wychwytuje. Można również zaśmiewać się do łez z emfatycznego języka, jakim się on posługuje. Na tym zalety tej powieści niestety się kończą, bo niezbyt dobrze sprawdza się ona ani jako interesujące rozegranie konwencji powieści awanturniczej, ani jako zwykła lektura do poduszki.

Główny bohater „Konklawe”, Riziero Pietracuto, przyjeżdża do Rzymu, gdzie otrzymuje stanowisko w tamtejszej Kurii, dzięki czemu od razu poznaje ją od środka. Jest on wysportowanym i zaprawionym w bojach żołnierzem, jednak okazuje się nie być przygotowanym na owo środowisko pełne obłudy, zawiści, politycznych gierek i wykorzystywania stanowisk do prywatnych zysków. Błyskawicznie – wręcz zaskakująco błyskawicznie – zostaje wplątany w zawiłe śledztwo dotyczące morderstwa sympatycznego Rewizora Ksiąg, z ogromnymi funduszami kościelnymi w tle. Przy okazji przeżywa kilka przygód miłosnych, które jednak nie mają większej wagi dla głównego wątku powieści (ani dla niego osobiście). Akcja przenosi się z miejsca na miejsce, kursujemy między różnymi miejscami w Rzymie, Wenecji i Monachium tak szybko, że często trudno się połapać, u którego kolejnego dygnitarza właśnie jesteśmy. Autor nie ułatwia nam zadania, podając za każdym razem jedynie nazwiska i kilka bezbarwnych szczegółów krajobrazu.

Można się spytać, gdzie tu jest tytułowe konklawe. Otóż pojawia się ono na dwóch stronach w przedostatnim rozdziale powieści, jako szerszy rzut oka na sytuację polityczną rozwiązanej już zagadki. Niestety, Battistelli (chociaż jest profesorem socjologii na La Sapienza) poległ przy obrazowaniu panoramy społeczeństwa XVIII-wiecznych Włoch, mimo że z głównym bohaterem odwiedzamy zarówno dystyngowany bal maskowy, ulice małych miasteczek, jak i żydowski targ – z powieści nie dowiadujemy się nic więcej niż z bryku maturalnego do historii.

Nie rozczarują się natomiast ci, którzy liczą, że można odnaleźć w „Konklawe” przynajmniej pikantne sceny erotyczne. Rozłożone dokładnie co 50 stron, posługują się one tak pretensjonalnym obrazowaniem, że sam nie wiem, kogo winić za te kwiatki: autora czy tłumaczkę. Księżna Enrichetta szepcze do głównego bohatera tak: „Wiele grzeszyłam (…) ale moje zdrowie zależy od grzechu. Włócznia Longinusa uzdrawia rany, które zadaje”. Proszę sobie samemu dopowiedzieć, czym są należące do księżnej „mleczne magnesy”, które przyciągają ciało monsignora Riziero.

Milan Kundera pisał kiedyś, że każda powieść odwołuje się do swojej własnej historii. Znaczy to, że kiedy Fabrizio Battistelli zaczynał pisać swoje „Konklawe”, miał w głowie – jak każdy uczestnik kultury europejskiej – liczne schematy fabularne i wzory bohaterów ze znanych powieści czy filmów awanturniczych. Nie da się tego uniknąć. Owe zapożyczenia pozwalają autorowi bardzo szybko odwołać się do atmosfery albo postaci związanych z innymi, a podobnymi światami przygodowymi. Jednak, zdaniem Kundery, aby jakaś powieść była dobra, musi być ona świadoma tych zapożyczeń.

Innymi słowy, aby cokolwiek zostało nam w głowie po przeczytaniu „Konklawe”, autor musiałby jakoś twórczo przetworzyć konwencje, które wykorzystał. Niestety, nie umiał ich on nawet porządnie odtworzyć.

Filip Skowron

Książka do nabycia w: Wydawnictwo Oficynka