Bookeriada

Czytelnia: Anu Partanen, „Ameryka po nordycku. W poszukiwaniu lepszego życia”

Amerykanie, od dziecka nauczeni rywalizacji i przedsiębiorczości, do późnej dorosłości pozostają zależni od swoich rodziców. Tymczasem uważani za wiecznych pesymistów Finowie przodują w rankingach innowacyjności… I co ma z tym wspólnego nordycka teoria miłości?

Pochodząca z Finlandii dziennikarka przeprowadza się za narzeczonym do Ameryki. Nowa rzeczywistość różni się jednak nie tylko od życia w jej ojczyźnie, ale także od mitu american dream. Opierając się na własnych doświadczeniach i zebranych statystykach, Anu Partanen porównuje najważniejsze – jej zdaniem – aspekty życia w Finlandii i USA. Rozprawia się przy tym ze stereotypami, poszukując odpowiedzi na pytanie, czy istnieje przepis na stworzenie szczęśliwego społeczeństwa.


Anu Partanen

„Ameryka po nordycku. W poszukiwaniu lepszego życia” – fragment

W pewną słoneczną sobotę pod koniec kwietnia zrobiło się w Nowym Jorku nadzwyczaj ciepło, postanowiliśmy więc z Trevorem wybrać się do parku, by po mroźnej zimie rozkoszować się przedsmakiem lata. Przed wyjściem usiadłam na chwilę i zaczęłam przeglądać świeżą pocztę. Z Finlandii przyszła koperta wyglądająca na urzędowe pismo. Zapewne powinno było mnie to zaniepokoić, ale nie zaniepokoiło.

Mijał już czwarty miesiąc, odkąd zamieszkałam w Stanach Zjednoczonych. Nie byliśmy jeszcze z Trevorem zaręczeni, nie mogłam więc wiedzieć, że pewnego dnia otrzymam prawo stałego pobytu w USA. Nadal płaciłam podatki w Finlandii, wciąż figurowałam w fińskim systemie ubezpieczeń zdrowotnych. Na dodatek wykupiłam po rozsądnej cenie fińską polisę turystyczną, która miała mnie zabezpieczać na wypadek nagłych kłopotów w Stanach. Sprawy zdawały się układać dobrze.

Gdy jednak otworzyłam kopertę z Finlandii, wszystko się zmieniło. Jedna z fińskich agencji rządowych informowała mnie, że ponieważ mieszkam w tej chwili poza Finlandią, moje prawa jako obywatelki fińskiej zostają zawieszone. Nie mogłam oderwać wzroku od listu, ściskało mnie w żołądku. Moje nowe życie w Ameryce i tak przejmowało mnie niepokojem, dotąd jednak przyczyny tych obaw pozostawały mgliste nawet dla mnie. Teraz powód do zmartwienia stał się całkiem jasny. Odcięto mi dostęp do fińskiego państwowego systemu ochrony zdrowia, unieważniono też dodatkowe ubezpieczenie podróżne. Zostałam praktycznie bez ubezpieczenia zdrowotnego.

„Spokojnie” – mówili mi Amerykanie, kiedy napomykałam o braku ubezpieczenia medycznego. Niektórzy uspokajali, że sami od lat żyją bez niego – jedni dlatego, że ich nie stać, inni po prostu uważają je za zbędne. „Idź do najbliższej darmowej przychodni* i tyle” – radzili. „Tam się już tobą zajmą”.

Nie muszę dodawać, że sprawa nie do końca tak się przedstawiała. Jeśli nie masz w USA ubezpieczenia zdrowotnego, powinieneś sam płacić za wszelkie usługi medyczne: za lekarzy, karetki, szpitale, leki, badania. Przychodnie charytatywne bywają pomocne, ale nie zastąpią ubezpieczenia. Wskutek tego w praktyce nieubezpieczeni Amerykanie zwykle rezygnują z bardzo ważnych wizyt w przychodni, na przykład z badań przesiewowych mających wykryć takie choroby jak rak piersi czy prostaty**. Gdy chorują, też zwlekają z wizytą u lekarza, chyba że ból staje się nie do zniesienia, lecz wówczas choroba może być w stadium tak zaawansowanym, że sprawa robi się poważna i konieczne staje się leczenie bardziej inwazyjne i kosztowniejsze. Na pewno nie chciałam znaleźć się w takiej sytuacji.

Zaczęły mnie trawić głębokie obawy, że zadłużę się po uszy, jeśli pójdę do lekarza, nie mając ubezpieczenia. Podczas porannej prasówki przy kuchennym stole w moim brooklyńskim mieszkaniu nieraz czytywałam historie takie jak reportaż o młodej kobiecie mniej więcej w moim wieku, która nieoczekiwanie nabawiła się niestrawności i wylądowała na kilka dni w szpitalu, po czym wręczono jej rachunek opiewający na ponad 17 tysięcy dolarów. Słyszałam też opowieści o ludziach, którzy woleli dać sobie wyrwać bolący ząb, niż go leczyć, z tej prostej przyczyny, że ekstrakcja była tańsza. Miliony nieubezpieczonych mieszkańców USA nie zażywają przepisanych medykamentów albo zażywają tylko część zaleconej dawki, a nieraz kurują się resztkami leków otrzymanymi od znajomych, wszystko po to, by zaoszczędzić pieniądze.

Mimo to wielu Amerykanów – w tym polityków, którzy powinni przecież orientować się w tej sprawie – poprawia sobie humor powtarzaniem mantry o tym, że żaden Amerykanin nie umrze przez brak ubezpieczenia zdrowotnego. Jak się jednak okazuje, wcale nie jest to prawda. Czytałam wyniki badań, według których ofiary wypadków samochodowych nieposiadające ubezpieczenia medycznego otrzymywały gorszą opiekę, a prawdopodobieństwo zgonu wskutek odniesionych ran było w ich przypadku wyższe niż u ofiar, które były ubezpieczone, i to nawet jeśli zabierano je na oddział ratunkowy. W innych badaniach oszacowano, że dla nieubezpieczonych dorosłych w Stanach Zjednoczonych ryzyko śmierci jest wyższe od 25 do nawet 40 procent w porównaniu z dorosłymi mającymi ubezpieczenie, i to już po uwzględnieniu takich czynników jak wiek, palenie papierosów czy otyłość.

Poza tym nasuwało się pytanie, ilu Amerykanów regularnie naraża się na śmierć, wiedząc, że skorzystanie z leczenia prawdopodobnie zrujnowałoby ich finansowo. Owszem, oddziały ratunkowe w amerykańskich szpitalach mają obowiązek zająć się każdym pacjentem z ostrym bólem bądź w stanie wymagającym pilnej interwencji medycznej, jednak na pewno nikt ich nie zmusza do robienia tego za darmo, nie wymaga się też od nich opieki nad pacjentami cierpiącymi na potencjalnie groźne schorzenia przewlekłe, jak choćby cukrzyca, które również bywają śmiertelne. Osławione rachunki za pobyt na oddziale ratunkowym, wystawiane przez szpitale nieubezpieczonym pacjentom, a opiewające na tysiące dolarów za założenie ledwie paru szwów, mogą skłaniać do pozostania w domu i zdania się na los, nawet jeśli ryzyko jest duże. Zdarza się poza tym, że szpitale żądają od pacjentów zapłaty z góry, wydając ich na pastwę firm windykacyjnych już na etapie poczekalni. A jeśli pacjent nie zapłaci rachunku, mogą pozwać go do sądu i zająć do jednej czwartej dochodu po opodatkowaniu.

–––

* Ang. free clinic – poradnia, gdzie pomocy udziela się za darmo bądź za niedużą opłatą, przeznaczona dla osób uboższych, których nie stać na wykupienie ubezpieczenia medycznego bądź których ubezpieczenie obejmuje tylko wąski zakres usług medycznych, na przykład w przypadku katastrof (przyp. tłum.).

** Paradoksalnie część z nich mimochodem oszczędzi sobie zbędnej, nieraz inwazyjnej ingerencji medycznej – coraz doskonalsze techniki badań przesiewowych pozwalają wykryć zmiany bardzo niewielkie, jednak nie dają pewności co do dalszego rozwoju nowotworu. Część zmian nowotworowych zanika samoistnie, inne nie są agresywne bądź powiększają się bardzo powoli. Na przykład występowanie raka prostaty wzrasta w kolejnych grupach wiekowych (osiągając w grupie mężczyzn 70–79 lat aż 82%), często jednak nie rozwija się on na tyle szybko, by stanowić zagrożenie dla życia. Por. W.A. Sakr, D.J. Grignon, G.P. Hass et al., Age and Racial Distribution of Prostatic Intraepithelial Neoplasia, „European Urology” 30 (1996), s. 138–144; W.J. Mooi, D.S. Peeper, Oncogene-induced Cell Senescence – Hal­ting on the Road to Cancer, „New England Journal of Medicine” 355 (2006), s. 1037–1046; 
J. Folkman, R. Kalluri, Cancer without Disease, „Nature” 427 (2004), s. 787; M. Serrano, Cancer Regression by Senescence, „New England Journal of Medicine” 10 V 2007, s. 1996–1997 (przyp. tłum.).


Fragment zamieszczony dzięki uprzejmości Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego.