Bookeriada

Recenzja: Catherine Lowell, „Ostatnia z rodu Brontë”

Są ludzie, którzy nie szczędzą wysiłków na znalezienie w swoim drzewie genealogicznym jakiegoś sławnego przodka: jaka to duma być dalekim, nawet bardzo, bardzo dalekim krewnym szlachcica o znamienitym herbie, albo rycerza, który wsławił się w bitwie, o której uczymy się w podręcznikach. Ale mole książkowe marzą o czymś zgoła innym: gdyby tak okazało się, że w naszych żyłach płynie krew ulubionego pisarza! Cóż by to było za szczęście! Bo byłoby, prawda? Catherine Lowell nie jest o tym do końca przekonana. W swojej debiutanckiej powieści puściła wodze wyobraźni i opisała swoją wizję życia ostatniej z rodu Brontë. Historia wymyślonej przez nią bohaterki mocno odbiega od sielankowej wersji, którą można by sobie wymarzyć.

Samantha Whipple, tytułowa bohaterka, została wychowana przez ojca – człowieka skrytego, ekscentrycznego, żyjącego w osamotnieniu. Taki los wybrał także dla córki, dlatego jej edukacją zajął się osobiście. Relacja Whipple’ów ze światem zewnętrznym była niemal żadna, co nie oznacza, że mogli o nim zapomnieć. Bo świat się o nich upominał. Szczególnie ten medialno-naukowy. Wszystkim bowiem wydawało się, że ich izolacja to nie tylko zwykłe dziwactwo. Ostatni z rodu muszą być w posiadaniu rodzinnych pamiątek – skrzętnie ukrywanego skarbu, który nie jest przecież ich własnością – bo czy siostry Brontë to nie dobro narodowe, a wszystko co ich dotyczy nie jest własnością publiczną? Postawa ojca Samanthy wcale nie rozwiewa plotek o istnieniu materialnej spuścizny po dawno zmarłych sławnych kuzynkach, wręcz przeciwnie, generuje liczniejsze. Przez to wszystko buduje w córce poczucie życia w obronnej twierdzy, gdzie dziennikarze i badacze to brutalni najeźdźcy ich spokoju i prywatności. Szczególnie jeden z nich – kurator domu-muzeum rodziny Brontë, który nie ustaje w wysiłkach, by legendarny „skarb” ujrzał światło dzienne. Kiedy ojciec Samanthy umiera, dziewczyna pozostaje na polu bitwy zupełnie sama. A nadchodzi czas, by wyjść poza bezpieczną strefę, jaką był dla niej rodzinny dom.

Samanthę poznajemy, kiedy zaczyna studia z literatury w Oksfordzie. Wprowadza się na uniwersytecki kampus, a z przydziału dostaje się jej odosobniony pokój w wieży (ale przecież tylko w tak gotyckiej scenerii może żyć spadkobierczyni rodu Brontë). Jej opiekunem zostaje pewien młody profesor – nieprzyjemny, zasadniczy i nieco przerażający mężczyzna (skojarzenie z panem Rochesterem jest zupełnie przypadkowe). Przyjazd Samanthy do Oksfordu zbiega się w czasie z pewnym niepokojącym zdarzeniem. Ktoś bowiem podrzuca do jej pokoju książkę – Agnes Grey autorstwa Anne Brontë. Okazuje się, że to dokładnie ten sam egzemplarz, który w swojej bibliotece posiadał jej ojciec. Problem w tym, że ta książka, razem z resztą kolekcji, miała spłonąć w pożarze, który wybuchł w ich domu! Kto za tym stoi? Do czego to wszystko prowadzi? A może to jakaś zakamuflowana wiadomość od jej ojca – ubrana w tajemniczą grę, którą zaplanował dla niej jeszcze za życia? Tego wszystkiego musi dowiedzieć się Samantha. Zwłaszcza, że na tym incydencie zagadkowa historia się nie skończy.

2016 był rokiem pod znakiem sióstr Brontë – obchodziliśmy bowiem 200. rocznicę śmierci najstarszej z nich, Charlotte. Książki o siostrzanym trio, szczególnie w Wielkiej Brytanii, dwoiły się i troiły na księgarnianych półkach: biografie, hagiografie, opracowania naukowe dotyczące ich dzieł, książki z dziedziny fan fiction. Ostatnia z rodu Brontë świetnie wpisała się w ten trend. Co ciekawe Catherine Lowell jako Amerykanka pozwoliła sobie na dość krytyczne podejście do samych autorek i ich twórczości. Można pokusić się o stwierdzenie, że jej książka zakrawa o obrazoburczość (a może to tylko dobrze rozpisana gra z czytelnikiem?). Lowell w usta swojej bohaterki wkłada dość mocne opinie: Agnes Grey to najnudniejsza książka świata, Dziwne losy Jane Eyre jest jeszcze straszniejsza. Krytyka spotyka także same siostry: Emily posądzana jest o nadużywanie substancji odurzających (bo jak inaczej mogłaby powstać powieść taka jak Wichrowe wzgórza), a Charlotte jawi się czytelnikowi jako przebiegła złodziejka pomysłów zahukanej Anne. Autorka ma wiele teorii na temat historii rodziny Brontë, a także sposobu interpretacji powieści sióstr i chętnie dzieli się nimi z czytelnikiem. Wiedza Lowell w temacie jest znacząca, hipotezy ciekawe, ale ile w nich prawdy – o tym czytelnik musi przekonać się sam, sięgając po rzetelny materiał biograficzny. Jestem jednak pewna, że dla fana twórczości sióstr lektura Ostatniej z rodu Brontë będzie nie lada ciekawostką.

Wróćmy jednak do historii, którą Lowell obudowała swoje teorie. Ta niestety pozostawia wiele do życzenia. Powieść jest niezwykłą hybrydą stylistyki a’la komedia romantyczna z elementami mroczno-zagadkowymi. To mezalians gatunkowy porównywalny do próby połączenia Wichrowych wzgórzDumą i uprzedzeniem – a więc niewybaczalny! Akcja powieści trzyma w napięciu jedynie we fragmentach, które imitować mają styl sióstr Brontë (choć do ponurej, niepokojącej aury, która oplata czytelnika przestępującego próg stworzonego przez nie świata powieści Lowell bardzo daleko). W innych jest zdecydowanie mniej wartka, a miejscami wręcz nieciekawa. Uwagi mam też do wykreowanych przez Lowell postaci. Próżno szukać u nich psychologicznej logiki działania, poza tym wydają się mało realni. Przez to nie sposób się z nimi utożsamić, zaprzyjaźnić, wejść w ich świat. W ostatecznym rozrachunku lektura powieści pozostawia wrażenie zmarnowania potencjału całkiem ciekawego pomysłu. Pamiętajmy jednak, że Ostatnia z rodu Brontë to debiut autorki. Miejmy nadzieję, że kolejne próby będą bardziej udane. A może, mając w zanadrzu inne sensacyjne teorie, Lowell zostanie Danem Brownem w dziedzinie zagadek literackiego świata? Kto wie?

Katarzyna Figiel