Bookeriada

Recenzja: Jeffery Deaver, „Panika”

Niezwykle cieszy mnie, że Deaver tworzy coś poza serią z Lincolnem Rhyme, ponieważ tamten kotlet był już zbyt wiele razy odgrzewany. „Panika” jest kolejną częścią zapoczątkowanej ponad dekadę temu serii o Kathryn Dance, agentce Biura Śledczego Kalifornii. Interesujące jest to, że Dance specjalizuje się w kinezyce – potrafi z mowy ciała odczytać to, czego nie mówią słowa. Tak, może nie jest to najświeższy pomysł, w końcu raczyły nas tym już popularne seriale, jak chociażby „Mentalista” czy „Lie to me”, a w zeszłym roku temat podchwycił Remigiusz Mróz w swoim „Behawioryście”, poza tym z Dance spotkaliśmy się już kilkukrotnie w polskich wydaniach powieści Deavera. Mimo wszystko postać stworzona przez tego pisarza wciąż roztacza wokół siebie przyjemny zapach świeżości. Oczywiście, bohaterka posiada wszystkie te cechy, które musi posiadać policjantka rzucona w bezlitosny świat dochodzeń zdominowanych przez mężczyzn. Popełnia błędy, boryka się z brakiem zaufania ze strony kolegów, zostaje zdegradowana do działu cywilnego.

Właśnie w czasie pełnienia służby w nudnym dziale cywilnym Dance zostaje oddelegowana do sprawy wybuchu paniki, który miał miejsce w czasie koncertu. Drobiazgowa analiza prowadzi agentkę do szokujących wniosków – pożar nie wybuchł przypadkiem, a osoba, która do niego doprowadziła kieruje się tak wynaturzonymi motywami, że nie sposób sobie je wyobrazić. Z drugiej strony, tego właśnie należy się spodziewać po książkach Deavera – zbrodnia musi zostać popełniona z jakichś niezwykle skomplikowanych powodów, często wręcz niedorzecznych i niemożliwych do pomyślenia o nich, że mogłyby się wydarzyć w rzeczywistym świecie. Tym razem jest zupełnie odwrotnie – przeciwnik, z którym musi zmierzyć się Kathryn Dance i jej partner Michael O’Neil, jest bardzo plastyczny, sposób działania nietrudny do skopiowania, osiągane efekty realistyczne, a nawet przerażające.

Trudno się spodziewać, aby było inaczej – w końcu mamy do czynienia z „Paniką” i muszę przyznać, że uczucie niepokoju, narastającego napięcia i lęku przed tym, co będzie dalej towarzyszyło mi niemal przez całą lekturę – od pierwszych stron, które trzymają w napięciu, głównie dzięki zastosowaniu przez autora łapiących za serce rozwiązań. Niestety odniosłam wrażenie, że napięcie, które mocno dało się we znaki w pierwszym rozdziale, z czasem zaczęło być męczące, aby w pewnym momencie wygasnąć, znudzić mnie do granic, aby na nowo uderzyć na ostatnich kilkudziesięciu stronach. Zakończenie, jak zawsze, jest zaskakujące, chyba po prostu niemożliwe do przewidzenia, ale tak naprawdę nawet i to zaczęło mnie lekko nudzić. Schemat powieściowy Deavera nie zmienia się od lat, problem w tym, że nie jest już znakiem rozpoznawczym, ale raczej spodziewaną normą – oczywiste jest bowiem, że multum z pozoru niepowiązanych ze sobą wątków pobocznych okaże się ostatecznie rozwiązaniem głównej zagadki.

Na plus powieści zaliczam świetnie skomponowane opisy paniki – to najsilniejszy atut tego tytułu. Reakcje tłumu, zwierzęce zachowanie, brak reakcji na docierające bodźce – wszystko to sprawia, że każda przerażona osoba ukazana przez Deavera staje czytelnikowi przed oczami i zapiera dech.

Sylwia Tomasik