Refleksje z przeczytanej książki nie zawsze idą krok w krok z rytmem przewracanych kartek, nie zawsze wybuchają po zamknięciu okładki. Ba, nie zawsze też dajemy im szansę ubrać się w słowa, w logiczny ciąg myśli. Czasami nawet nieświadomie strzeżemy w stanie anarchii tą tajemnicę, rodzącą się w głowie, by coś na zawsze w niej poruszyć, zmienić – i jest w tym jakiś sens, niewysłowiony. Ale co zrobić, kiedy książka „nie działa” i zdziwiony umysł na siłę chce ulepić refleksje? Na siłę oznacza w tym przypadku ze wstydu. Tak jak Zuza, bohaterka książki Jerzego Pilcha pewnego dnia przepadła bez wieści, tak samo historia o niej nie zagnieździła się w mojej wyobraźni. „Kto przy zdrowych zmysłach zakochuje się w kobiecie, która nie lubi książek?” – to zagadnienie, poruszane przez Pilcha w Zuzie, sprawiłoby mi chyba mniej zachodu. „A jednak to możliwe, aby wyobraźnia nie napisała własnej historii” – umysł staje się coraz bardziej zdziwiony. Do jakich autorytetów zwrócić się z takim problemem? Kto podpowie sens, rozpływający się między palcami pomimo twardej okładki?
Ryzykuję lekturę recenzji doświadczonych akademików. Powieść „Zuza albo czas oddalenia” ukazała się na początku czerwca – kilku już się do niej dorwało. Uciszam w sobie to uciążliwe oskarżenie małego dziecka, wyczuwającego fałsz w głosie rodzica: „mówisz mi, a nie chcesz mi powiedzieć”, symptomatyczne dla recenzji naukowych; przerzucam się na tryb „tłumacz”. Po co się uprzedzać, przecież potrzebuję pomocy! Czytam: „Zakochane zwierzę” z luterańskiego matecznika, konające w swoim dzisiejszym warszawskim babilonie, póki co spieszy się na męczeństwo z rąk feministek. Umierający Pilch będzie miał przechlapane – tłumaczę zacytowane wyżej zdanie, chociaż po polsku ono już nie brzmi tak nieźle, w ogóle nie brzmi dobrze… Moją uwagę przykuwają różne postaci zapełniające recenzje „Zuzy”, ale póki co odganiam je i szukam odpowiedzi na proste pytanie – jak inni nazywają utwór, który stworzył Pilch? Napisał sumę erotyczną, „ale i coś więcej”. Uczynił obiekt swoich afektów dziełem sztuki „i może jeszcze czymś innym”. Nie zrażam się tymi METAFIZYCZNYMI ZGOŁA OKREŚLENIAMI i czytam do końca, powoli i uważnie. Otrzymuję odpowiedź na pytanie, ale nie taką, jakiej szukałam. Pytanie brzmi: Czego potrzebujesz do napisania recenzji „Zuzy”, jeśli skleciłeś dwie krótkie refleksje na jej temat, a zamówili aż trzy strony tekstu? Odpowiedź jest następująca: zadbaj o bohaterów mitologii, Kierkegaarda, Stendhala, Philipa Rotha, Johna Keatsa, Arjen Robben i jeszcze kilku innych pisarzy, których wydajność polonistyczna jest najwyższej próby („już Kierkegaard pisał, że…”, „można więc śmiało uznać, nie odchodząc zanadto od tezy Stendhala…”, „jak Philip Roth pozostaje świadkiem świata skażonego samotnością, przeciwko której wymierza młodość” i tak dalej). Problem polega na tym, że nie mam przy sobie żadnej biblioteczki, a chociaż (co jak co!) jeden Camus spełniłby te wszystkie wymogi, to na pewno nie zrobię z niego przekonującej „zapchaj-dziury”. Wielu już próbowało i wypływa to na wierzch. Otwieranie nawiasów, wrzucanie przeróżnych cytatów, byle nie z recenzowanej książki, poprzestanie na tezie, że autor bawi się kliszami (w domyśle: a więc napisał dobrą książkę) – kiedy skończyłam lekturę „Zuzy” przeczuwałam dla niej właśnie taką przyszłość w prasie. Dużo się sprawdziło – nie mówię, że wszystko i kategorycznie.
W końcu muszę to z siebie zrzucić. Posłużę się zdaniem z utworu: „W całej tej historii pojmowałem zaledwie detale, całość była całkowicie poza moim zasięgiem. Zuza nie chciała mi pokazać swojego mieszkania, ponieważ nieład panował w nim nieludzki i permanentny”. Już na schodach porzucone apokryfy, później, w przedpokoju, dziennik erotyczny, kuchnia – moralitety, sypialnia – coś z pornografii. Zuza bała się definitywnych ustaleń, podobnie uniknął ich Pilch. Inni recenzenci umieli sobie z tym poradzić, zaproponowali jakieś tłumaczenie. Że to jest „rewers pornografii zazdrości”, że to jest wszystko „zgoła” i „wszakże”, że „to nie może się skończyć dobrze, wszakże skończyć się jakoś musi”, że „autor w swym kontredansie podsuwa nam kolejny konterfekt swego narratora”, i takie tam. „Zawsze znajdzie się Beatrycze, której w zasięgu wzroku akurat właśnie jakoś nie ma. (…) Jest, ale nie ma. To kolejny żart, bo nie o to w końcu chodzi”. A ja?! Mam poprzestać na konstatacji, że w nowej powieści Jerzego Pilcha, czytanej przeze mnie jak zbiór felietonów na jeden temat, krótkiej, fragmentarycznej, w „rękopisie ukrytym w bucie”, z którego dowiadujemy się o mało pasjonującej historii miłości sześćdziesięcioletniego pana do warszawskiej prostytutki, podobały mi się wyłącznie dwa momenty? Ten, gdy narrator przywołuje Llosę, Dostojewskiego, Márqueza, Manna – i nawet mi nie przeszkadzało, że Zuza w tym czasie obsługiwała klientów, („niech sobie robi swoje, jak czytam, to mi nic nie przeszkadza” – pomyślałam). Drugi – o kobiecie, która na basenie w Wiśle siedziała „wolna od kajdan kokieterii, w sposób znamionujący wewnętrzną siłę i brak jakichkolwiek kompleksów” i właśnie to, a nie uroda, przyciągało do niej wzrok. Dla tego opisu warto było wcześniej zacisnąć zęby i pogapić się z Pilchem na sztuczny biust, usta ociekające od szminki, perukę i powietrze w głowie Zuzy. Naprawdę, o kobiecej kokieterii Pilch mógłby pisać traktaty – „spójrzcie na mnie, jak ja pięknie siedzę, jak jest ułożona moja ręka, noga, głowa”… A więc nie tylko uzależniającą frazę i, tym razem nie przekonujące mnie, balansowanie na granicy eksperymentu i kiczu zapamiętam z Zuzy. Jeszcze te kilka zdań – strzał, przebijających oczywiste sprawy, ale jakim czystym, prostym lotem! Kartkuję książkę z blondynką w czerwonej sukience na okładce, smakuję frazy, które mogą i gadać byle co, ale niezmiennie niosą, błyskają! Przyznaję się. Tylko nie widzę w „Zuzie” rozważań nad kobiecością i miłością, kiedy ta kobiecość i miłość jest właśnie taka, jak pisze jeden z recenzentów – „na przekór starości i trochę jej wbrew”. Chce znaczyć coś więcej, podwójnie, chce być moralitetem – i dlatego utyka. Moim zdaniem Zuza zamiast dwóch nóg stoi na czterech. Nogi zgrabne, ale jak do takiej podejść…?
Rozważania na temat problematyki biografizmu w najnowszej książce Pilcha pewnie wypełnią prace zaliczeniowe czy artykuły do monografii, ale nie sięgnę po nie, ponieważ nie wierzę, że mogłyby rozwiać konsternacje, jakie Zuza we mnie wywołuje. Kiedy zdejmie się z niej wszystkie warstwy okaże się, że otrzymaliśmy historię romansu dojrzałego mężczyzny z młodziutką prostytutką, rodzaj psychoanalizy tejże kobiety. Potem pojawia się myśl – przecież mamy tu grę, skłaniającą do bezustannych podejrzeń: czy wierzyć w momentami poważny ton Pilcha, przecież autor uprawia momentami niesmaczny ekshibicjonizm, opowiadając o intymnych niuansach z byłymi żonami. A więc jednak – ubieramy na łatwą Zuzę warstewkę trudności, żeby nie było, żeśmy nie zauważyli. Następnie młodość się rumieni – nie jest ci wstyd? Przecież jest to książka mierząca się z problemem wiecznie upokarzającej starości. Pękanie tętniaków i gnicie węzłów chłonnych – wstydź się, nie dorosłaś, żeby to zrozumieć! Zobaczyć przeraźliwą samotność, przed którą rozkłada ręce starzejący się człowiek. Wciągamy więc na Zuzę kolejną warstwę – jest coraz porządniej… Wtedy rodzi się przypuszczenie, że może ta pustka, wyzierająca z Zuzy, połączona z żarliwą narracją, to rzeczywiście „intensywność emocjonalna na przekór nicości?” I hop, niespodzianka, z nagiej kurwy Zuzy wychodzi całkiem ambitna panna. Nie mogę też zapominać, że to pierwszy Pilch czytany przeze mnie poza Krakowem. Może powinnam, jak narrator Zuzy pod koniec lat 70. ubiegłego wieku, w sercu gorącej sierpniowej nocy, wysiąść z pociągu na pustej stacji i z rozpaczą w sercu sprawdzić, kiedy odjeżdża powrotny do tego miasta? Może to po nim jest ta dziura, prześwitująca przez wynurzenia i wybitną frazę autora? W dodatku nie zwróciłam jeszcze uwagi na kilka spraw dotyczących (bo na pewno nie ma tu całej wykładni, jak chcą niektórzy) nadwiślańskiej współczesności. No, z taką tezą to Zuza ma już nawet kapelusz.
Joanna Roś