Bookeriada

Recenzja: Karin Slaughter, „Miasto glin”

„Miasto glin” jest moim pierwszym spotkaniem z twórczością Karin Slaughter, autorką utytułowaną, której powieści tłumaczone były na kilkadziesiąt języków. Czy zasługuje na miano „Deavera w spódnicy”?

„Miasto glin” jest tak naprawdę amerykańskim kryminałem retro. Akcja powieści dzieje się w 1974 roku, w Atlancie. Sprawa jest naprawdę poważna. W mieście, w którym dominuje rasizm, seksizm, homofobia i tylko iskra potrzebna jest do wybuchu zamieszek, których nikt nie będzie w stanie opanować, ktoś urządza sobie krwawe polowanie na policjantów. Jak to się zazwyczaj dzieje w takich sytuacjach, funkcjonariusze nie chcą tylko dopaść sprawcy. Chcą się zemścić, targają nimi emocje, chcą własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość. W wir wydarzeń wciągnięte zostają dwie policjantki, które szybko jednak od sprawy zostają odsunięte. Wszystko dlatego, że są kobietami – istotami słabszymi, głupszymi, wręcz podludźmi. Takiego przynajmniej zdania są ich „koledzy” z pracy. Walka o odnalezienie i zatrzymanie sprawcy zabójstw policjantów staje się dla nich walką o własną godność i miejsce w zdominowanym przez mężczyzn świecie.

Spotkałam się z wieloma bardzo pozytywnymi, wręcz entuzjastycznymi recenzjami powieści „Miasto glin” Karin Slaughter. Ja też wydam opinię pozytywną, ale nie będę aż tak wylewna w zachwytach. Uważam, że książka Slaughter jest bardzo poprawnym kryminałem, z dobrze zarysowanym klimatem wielkich amerykańskich przemian sprzed czterech dekad. Sama zagadka jednak mnie nie porwała, zdała mi się być naciągana. Brakło napięcia, ponieważ sprawa była po prostu przewidywalna. Poza tym odniosłam wrażenie, że autorka najpierw wymyśliła sobie kilka głównych postaci (Kate Murphy, Maggie Lawson – policjantki), potem postawiła tezę: młode, ambitne funkcjonariuszki w latach 70. ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych odważnie walczyły o swoje miejsce w zdominowanym przez mężczyzn świecie, nie przejmując się tym, że były traktowane jako niższa forma gatunkowa w rozwoju człowieka. Wszystko to, co zostało przez Slaughter zapisane następnie w powieści, udowadnia tę tezę, historia jest do niej naciągnięta tak, aby tezę za wszelką cenę potwierdzić. Wszystko to sprawia, że niektórym bohaterom brakuje realizmu. Poza tym biedni zawsze pozostają biedni, twardzi gliniarze nigdy się nie załamują, czarne zawsze jest czarne, jak nie, to znaczy, że jest białe. Nie ma nic pośrodku.

Wątek kryminalny, jak już mówiłam, nie porwał mnie, są jednak w powieści rzeczy, które uznać należy za bardzo udane. Na plus zaliczyć muszę umiejętne poruszanie się autorki po zakamarkach Atlanty lat 70. ubiegłego wieku. Miasto, tytułowe miasto glin, na pewno jest jednym z najważniejszych bohaterów historii, bardzo mocno oddziałując na wydarzenia oraz zachowanie poszczególnych postaci. Jednak w ogólnym rozrachunku stwierdzam, że Slaughter być może lepiej sprawdziłaby się jako autorka powieści obyczajowych. Tę opinię, wydaną na podstawie tylko jednej powieści, będę musiała jednak zweryfikować poprzez lekturę innych książek Karin Slaughter.

Sylwia Tomasik