Bookeriada

Recenzja: Karolina Korwin Piotrowska, „Krótka książka o miłości”

Karolina Korwin Piotrkowska – niby znam nazwisko, ale nie miałam okazji przeczytać niczego, co wyszło spod jej pióra. Kojarzyła mi się głównie ze złośliwymi komentarzami i plotkami z życia gwiazd. Ja jakoś nie mogę zapamiętać kto z kim, jak długo, gdzie i dlaczego się rozstał. Karolina Korwin Piotrowska kojarzyła mi się jednak zawsze z plotkarstwem w stylu „kto z kim grał w filmie”, niż „kto z kim zjadł kolację ze śniadaniem”, więc postanowiłam sprawdzić, jak idzie jej pisanie książek.

W oczekiwaniu na przyjście zamówionej książki zalała mnie fala, a właściwie cały sztorm – facebook, instagram, snapchat i wszystkie inne wynalazki dosłownie huczały. Wszędzie zdjęcia i opisy dzieła, ale konsekwentnie nie czytałam, nie pytałam, nie dotykałam, chciałam sobie sama wyrobić opinię.

Pierwszą wyrobiłam sobie tuż po otworzeniu paczki. Miała być „Krótka książka o miłości”, a tymczasem ani krótka (właściwie to cegła jest), ani o miłości (raczej o pasji i opiniach), ani też książka, w rozumieniu: historia, opowieść, a jedynie w sensie technicznym: okładka i strony. Powiedziałam sobie jednak „do odważnych świat należy, nie można oceniać książki po jej zielonej okładce”. Otwieram, czytam, czytam i szybko się nudzę, bo najciekawszy jest wstęp. Reszta niespecjalnie odkrywcza. Wszystko to można w dwie minuty znaleźć w Internecie.

Podobnie jak pomysł na książkę, wstęp do niej jest dość protekcjonalny. Korwin Piotrowska patrzy na swojego czytelnika z wyraźnie z góry. Dość zuchwały ton (zwłaszcza, na kogoś, kto wypluł z siebie jednym tchem 700 stron streszczenia cudzych dzieł), nie zostawia miejsca na refleksje i własne opinie.

Autor, w znaczeniu twórca, to ktoś, kto stworzył dzieło. W tym przypadku, to raczej odtwórczyni i dokumentalistka. Zamiast skupić się na emocjach, uczuciach, opisuje krótko fabułę filmu, nie szczędząc przy tym spoilerów, na dodatek tonem znienawidzonej ciotki, w stylu „nie mówię, że mam świetny gust, ale moi znajomi i rodzina, właśnie tak uważają i mają rację”.

Winszuję żyłki do interesu, bo jest to idealny przykład, jak niewielkim nakładem pracy sporo zarobić, ale współczuję Korwin Piotrowskiej braku pomysłów. Wydawnictwa już na płytsze publikacje się decydowały, ale żeby nie zostawić czytelnika w poczuciu „nabicia w butelkę”, „dzieło” to powinno raczej nosić tytuł „Gigantyczny leksykon filmów, które widziała Pani z Telewizji”.

Anna Kokoszka