Bookeriada

Recenzja: Mark Helprin, „Pamiętnik z mrówkoszczelnej kasety”

Gdy “Pamiętnik z mrówkoszczelnej kasety” rozgościł się w moim domu, byłam zachwycona zapachem książki, który szybko rozszedł się po całym mieszkaniu i zapewnił mi lecznicze inhalacje. Wystarczyło zrobić sobie kawę, zamelinować się pod kocem i rozpocząć czytanie. Dopiero potem odkryłam, że trzymam w rękach kilkusetstronicowy manifest przeciwko piciu napoju, który powoduje rozpustę, zanik myślenia i inne straszne rzeczy. Nie, nie chodzi o wódkę. Płynne zło stało obok mnie w kubku, a powstało z pozornie niewinnego ziarenka – “(…) gangsterem jest maleńkie ziarenko, które przejęło kontrolę nad połową świata”. Główny bohater z całego serca nienawidzi kawy, przez całe dziesięciolecia omijał kawiarnie, niszczył ekspresy, które napotykał, nękał ludzi wykładami na temat szkodliwości picia czarnej śmierci, a w międzyczasie rozwiódł się z pijącą kawę żoną. W książce jest to stały temat, ciągle się przewija, co niekiedy bywało męczące, no ale mamy do czynienia z opowieścią snutą przez sędziwego człowieka, więc można to wybaczyć.

Osiemdziesięcioletni Oscar codziennie przychodzi w swoje ulubione miejsce w górach, zapisuje wspomnienia i chowa do mrówkoszczelnej kasety, a trzeba przyznać, że jego życiorys jest bujny. Udział w wojnie, kradzież w formie ćwiczenia, prawdziwa kradzież, tajemnicze morderstwo rodziców, dwa małżeństwa, dorastanie w zakładzie psychiatrycznym, zabójstwa i wiele innych. Autor nie trzyma się ściśle chronologii, co jeszcze bardziej przypomina odczytywanie prawdziwych zapisków. Czy ktoś z nas, gdyby poproszono go o spisanie swojego życia, zrobiłby to od razu, bez uzupełniania wcześniejszych wydarzeń? Nie sądzę. Po osiemdziesięciu latach staje się to jeszcze trudniejsze. Szkoda, że książka nie jest wydana w formie kartek zamkniętych w kasecie, bo byłaby jeszcze bardziej autentyczna, ale zapewne nie jest to ekonomiczny pomysł.

Helprin obdarzył Oscara poczuciem humoru, pozostali bohaterowie nie zlewają się w jedno, ale muszę wspomnieć o (mocno) epizodycznych seryjnych mordercach, którzy szczególnie się wyróżniają. Po pierwsze – podczas wykonywania zlecenia wykazują chęć poszerzania wiedzy:

– Nie skrzywdzicie Marlise, prawda? – pytam.
– Marlise, czyli?
– Tej młodej dziewczyny o rudawych włosach.
– Ale nie naprawdę rudej, tak jak te irlandzkie zdziry – rzuca jeden z nich.
– Nie, to karioka. Jej włosy mają raczej kolor gliny.
– Kto to jest karioka? – pyta morderca z Jersey City.

Po drugie – w tej samej sytuacji okazują ludzkie współczucie i męską solidarność:

– Nie zastrzeliłbym kobiety.
– Jest w ciąży.
– Z tobą?
– Nie, z kimś innym.
– To kiepsko – mówi. – Przykro mi.

W wielu przypadkach książka charakteryzuje się ukrytym humorem, nie brak też “jawnego” np. efekt pojenia Oscara szampanem, by był w stanie dokończyć misternie zaplanowaną kradzież, teoria gnijącego złota oraz prezentacja znajomości języka angielskiego kadetów przed ambasadorem z Anglii:

– Jak się pozdrawia angielską osobę z Anglii? – zawołał do swoich podopiecznych.
– Wal się! – zaintonowali zgodnym chórem.
– Wal się… kto? – spytał, przechylając głowę i przykładając zwiniętą dłoń do ucha.
– Wal się, angielski zasrańcu! – wrzasnęli kadeci, nie mając najmniejszego pojęcia, co mówią.

Wiele zabawnych momentów i sytuacji, a także intrygująca tajemnica związana z rodzicami Oscara, która rozwiązuje się na końcu, sprawiły, że mogę wybaczyć zbyt długie opisy, które pojawiały się w książce. Np. dokładne manewry samolotów były nieco nużące, być może dlatego, że jestem zmęczona czytaniem o światłach pozycyjnych z okazji zdawania na prawo jazdy. Pomimo tego, warto zwrócić uwagę na język i pracę tłumacza, bo wykonał kawał dobrej roboty.

“Pamiętnik z mrówkoszczelnej kasety” z pewnością spodoba się wielbicielom powieści i pamiętników, a nużace fragmenty, o których wspominałam, można porównać do długich opowieści dziadka – na początku trochę złoszczą/nudzą, a dopiero potem uświadamiamy sobie, jak były ważne i żałujemy, że to już koniec.

Alicja Sikora