Bookeriada

Recenzja: Pat Conroy, „Muzyka plaży”

Sięganie po książki Pata Conroya to niezbity dowód na istnienie w nas wewnętrznego masochisty. Jego powieści zabierają nas bowiem w otchłań rozpaczy, w najczarniejsze i najgorętsze rejony piekła. Po co więc na własne życzenie skazujemy się na te katusze? Bo Conroy został obdarzony niezwykłym talentem narracyjnym, czy może lepiej gawędziarskim. Gdybyśmy żyli w czasach sprzed wynalezienia pisma, to on siadałby każdego wieczora przy ognisku i snułby godzinami swoje historie, a ludzie słuchaliby go z zapartym tchem, licząc, ze świt nie nadejdzie i nie przerwie tego magicznego spotkania autora ze słuchaczem.

Głównym narratorem powieści jest samotnie wychowujący córkę Amerykanin, Jack McCall. Po tym jak jego żona popełnia samobójstwo, a teściowie próbują odebrać mu prawa rodzicielskie, przenosi się z kilkuletnią Leah do Rzymu, gdzie stara się zapomnieć o tym, co obwinia o całe zło, z którym przyszło mu się zmierzyć: o Stanach Zjednoczonych, Karolinie Południowej, w której się wychował, rodzicach, braciach, rodzinie żony, przyjaciołach z dzieciństwa – słowem: chce zupełnie odciąć się od przeszłości, wyrwać ją z korzeniami. Ta jednak nie daje o sobie zapomnieć i puka do jego drzwi, chcąc odzyskać należne sobie miejsce. Dzieje się to z jednej strony za sprawą śmiertelnej choroby matki, z drugiej propozycji zrealizowania razem z dawnymi przyjaciółmi serialu o ich młodości na amerykańskim Południu. Po wielu latach wraca także temat zagadki pewnej tragedii z czasów studenckich, której rozwiązania domaga się dziejowa sprawiedliwość, a która związana jest z zaginionym przed laty najlepszym kumplem Jacka. Wszystkie te trzy wątki stają się osnową powieści, równoprawnie trafiając na pierwszy plan. Ten trójgłos sprawia jednak, że książce brak głównego ciężaru fabularnego, który rozmywa się na wiele nurtów. Nie tylko czytelnik, ale i sam Conroy, traci rachubę, zapominając o niektórych wątkach na kilkaset stron, by zrobić miejsce innym. Przez to powstają w całej układance luki i niedomówienia. Co gorsza, pewne motywy i treści się powtarzają, a w innych miejscach bohaterowie sami sobie przeczą. Daje to wszystko wrażenie nieuporządkowania i wprost nie mogłam opędzić się od myśli, że książce zabrakło geniuszu Maksa Perkinsa*, redaktora, który dostrzegłszy talent autora, będzie miał na tyle odwagi, by wziąć w karby wylane na kartki zdania, nadać im ład, a niektóre fragmenty po prostu wyrzucić. Bez tej ciężkiej edytorskiej pracy czytelnik czuje się jakby podróżował w łódce niesionej jedynie za sprawą wodnych prądów, wolno acz nieskładnie posuwając się w kierunku celu podroży. Dzięki temu możemy dokładnie przyjrzeć się urokliwemu nabrzeżu, dostrzec wiele szczegółów, ale czasem kapryśne siły natury pchają łódkę w tył. Wtedy skazani jesteśmy na ponowne oglądanie tych samych krajobrazów – nadal pięknych, lecz pozbawionych już tego niezwykłego efektu świeżości.

Przymknąć na to można oko tylko z jednego powodu: wszystkie wątki-klamry są bowiem wyłącznie pretekstem do tego, żeby opowiedzieć historie pojawiających się w książce jednostek. Na dziesiątkach stron autor dokumentuje koleje ich losu: cierpienia, traumy i próby, na które są wystawiani. Ale bohaterowie doświadczają także chwil szczęścia, opisywanych niesamowicie ciepło i bajkowo, za krótkich jednak, by przesłonić czarny odcień kurtyny, która zapada po zakończeniu każdej z historii. I to one właśnie, te mini powieści, są kołem napędowym książki. To dla nich czyta się Conroya i to na nie czeka się, kiedy autor wraca do głównego nurtu książki, który musiał powstać, by zespolić te cudowne historie w jedną całość. Myślę jednak, ze zupełnie niepotrzebnie. Wystarczyło spisane historie wydać w postaci zbioru opowiadań. To usunęłoby wszystkie niedociągnięcia książki, podając bezsprzeczny talent Conroya w najczystszej, doszlifowanej, diamentowej wręcz postaci. Płynęłaby z tego także inna korzyść: czytelnik zyskałby chwile oddechu, bo wraz z końcem jednego opowiadania miałby czas, by przygotować się na kolejne. A tak na siedmiuset stronach jednej powieści dostajemy mozaikę złożoną ze wszystkich możliwych traum i katastrof, jakie dotknęły ludzkość jako całość i poszczególne jednostki: doświadczenie wojny, Holocaust, terroryzm, szaleństwo, samobójstwo, morderstwo, śmiertelną chorobę, gwałt, alkoholizm, przemoc psychiczną i fizyczną… Aż trudno uwierzyć, że wszystko to mogłoby spotkać taką niewielką społeczność. Przez to cała historia traci na wiarygodności, a przecież nikomu nie przyszłoby na myśl, by negować, że takie rzeczy przydarzyły się i w większości wymienionych przypadków nadal przydarzają się ludziom. Problemem jest tylko sposób podania. Wystarczy pokazać sugestywnie jedną ludzką tragedię, by wywołać niezatarte wrażenie. Im ich więcej, tym bardziej nie możemy doczekać się końca książki i otrząśnięcia się z tego przytłaczającego dramatu, a przecież nie o to w tym chodzi. Powinniśmy żywić nadzieję na to, by książka nie miała końca. Szczególnie jeśli mamy do czynienia z pisarzem pokroju Conroya. Pozostaje nam wierzyć, że ciągle pojawiać się będą tacy autorzy, jak twórca Muzyki plażyKsięcia przypływów, i że będą trafiać pod skrzydła redaktorów pokroju Maksa Perkinsa. Tego sobie i wszystkim czytelnikom życzę z okazji wszystkich minionych i nadchodzących w tym roku świąt.

*Max Perkins był legendarnym redaktorem nowojorskiego wydawnictwa Charles Scribner’s Sons, który odkrył i pracował z takimi pisarzami jak: Fitzgerald, Hemingway, Wolfe. Gorąco polecam znakomity film „Geniusz”, opowiadający o relacji Perkinsa z Wolfem.

Katarzyna Figiel