Ursula Le Guin to autorka zaliczana do kanonu fantastyki. Jej nazwisko pojawia się często już obok Tolkiena, co świadczy o tym, że jest naprawdę popularna. Nie znam zbyt wielu pisarek w tym męskim, bądź co bądź, świecie fantastyki naukowej. Jako że uwielbiam damskie spojrzenie na „typowo męskie” , to w ogóle nie przeraziła mnie objętość tomiszcza „Sześciu światów Hain”.
Rzecz dzieje się w Ekumenie, czyli Lidze Światów, do której dobrowolnie przystąpiły planety zamieszkałe przez dawną starożytną rasę Hain. Wydanie zawiera sześć książek. Ustawione są w kolejności wydania, a nie chronologicznie, dzięki czemu wyrywkowo poznawałam świat. Jednakże nie ma w tym nic złego, ciekawie było łączyć elementy układanki. Niestety rzeczonych jest bardzo niewiele. Po sześciu tomach wiem już dużo o Ekumenie, ale prawda jest taka, że gdyby nie fakt, że miałam egzemplarz recenzencki z (prawie) całością serii, to rzuciłabym lekturę po pierwszym tomie. Nie powiem, że żałuję, że serię przeczytałam, bo tak nie jest, lecz pierwszy w kolejności chronologicznej tom był tak słaby, że gdyby wpadł mi w ręce pierwszy, to na pewno bym nie sięgnęła po resztę.
Nie będę charakteryzować każdej powieści, bo mają naprawdę różne poziomy, jednak chciałabym zatrzymać się przy pierwszej części, czyli „Świecie Rocannona”. Dlaczego na najgorszym opowiadaniu pragnę się skupić? Otóż dlatego, że to było moje pierwsze zetknięcie z Le Guin i to mocno rozczarowujące. Zdeterminowało ono cały mój późniejszy odbiór zbioru. Zaczęło się dobrze. Prolog zaciekawiał i miło wprowadzał w atmosferę powieści. Autorka wprowadza czytelnika w zupełnie nowy świat, ale daje na jego temat naprawdę niewiele informacji. Po przeczytaniu pierwszej części, wiedziałam niewiele, nie do końca rozumiałam jak funkcjonuje świat, jakie rasy go zamieszkują, a gdy już się dowiedziałam, to nie zostały one należycie opisane. A przecież powinna zaistnieć gruntowna charakterystyka – tyle nowych ras, tyle obyczajów do opisania, tradycji do zrelacjonowania… Zamiast tego pisarka wspomina, że ta kasta jest taka, a inna śmaka. Ledwo wspomina, że u tych jest tak, a u innych inaczej. Wszystkie postaci były papierowe, wydawało się, jakby nie odczuwały normalnych emocji. A może to wina drętwych dialogów? Fabuła kręci się wokół podróży. Zwykle jest tak, że podróże obfitują w wydarzenia. Nie tym razem. Bohaterowie gdzieś jadą, spotykają jakieś ludy, nawet z nimi walczą, ale nikt nie wie, po co i dlaczego. Jeśli chodzi o zakończenie, to mogę je skwitować wszystko mówiącym słowem – aha. I co, to już? Skończyło się tak, jak się zaczęło – bez puenty i za szybko. Gdyby tak autorka zwolniła, dodała opisy świata, który jest przecież czytelnikowi zupełnie obcy, byłoby zupełnie inaczej. A tak, dostałam stustronicową książeczkę, która jest tak naprawdę skryptem całkiem przyjemnej historii. Po tej pierwszej części nawet nie mogłam powiedzieć, czy świat mi się spodobał, bo niewiele o nim wiedziałam. Nie podobały mi się nagłe przeskoki między mówiącymi i brak wyjaśnienia, kto mówi do kogo.
Po wszystkich tomach już wiem – świat był dobrze skonstruowany, ale zupełnie nie w moim guście. Czułam przesyt wszystkiego, zbyt wiele nowości wprowadzonych naraz, a ani słowem nie opisanych, zbyt wielu bohaterów, którzy nie pełnili żadnej funkcji. Dla mnie na plus, że nie jest to twarde SF, tylko tło dla rozgrywających się wydarzeń. Nie dostrzegam rzekomego „drugiego dna” oprócz jasno opisanych problemów, które w dzisiejszym świecie, owszem, są aktualne, ale jednak przez Le Guin powierzchownie ujęte.
To naprawdę miłe science fiction , tylko czy „miłe” powieści powinny gwarantować miejsce w kanonie klasyki? Dla mnie to powieści dla niewymagającego czytelnika, poszukującego czegoś lekkiego, zawierającego jednocześnie jakiś problem do przemyślenia. Nic wybitnego.
Karolina Baran