Bookeriada

Recenzja: Viet Thanh Nguyen, „Sympatyk”

Nguyen w Sympatyku wrócił do najczarniejszych czasów dla Wietnamu: wojny w latach 70. i jej reperkusji, które mocno doświadczyły także jego rodzinę. Ale jeśli ktoś myśli, że wyszła z tego zwykła powieść historyczna, jest w grubym błędzie. A to z tego względu, że autor pokusił się o rzecz niecodzienną: spojrzał w przeszłość okiem zdystansowanego obserwatora. Dzięki temu stał się sprawiedliwym sędzią dla każdej ze stron tamtych wydarzeń – a kiedy chodzi o historyczne dylematy, to umiejętność kluczowa. Nie boję się więc z całą mocą stwierdzić, że tegoroczny Pulitzer dostał się w pełni zasłużone ręce.

Początek tej historii wyznacza, jakże przewrotnie, schyłek Republiki Wietnamu. Komuniści z Północy prowadzą swój zwycięski marsz, którego celem jest Sajgon. Południowcy łudzą się, że uda im się odwrócić bieg historii – przecież mają wsparcie Amerykanów, a ci, jak powszechnie wiadomo, nigdy nie przegrywają. Niezależnie jednak od tego, jak gorzki smak ma porażka i jak bardzo musieli przecierać oczy ze zdziwienia, rzeczywistość wdarła się do ich świadomości razem ze zbliżającym się odgłosem wystrzałów. Wtedy, co sprytniejsi i majętniejsi uskuteczniają akcję ratowania skóry. Amerykańskie samoloty nie mogą zabrać wszystkich, a ich pojemność wyznaczona jest metrami kwadratowymi i grubością zwitków dolarów wręczanych odpowiedzialnym za ewakuację. Jednym z tych, którzy dostaną się na pokład, jest generał armii południowowietnamskiej, a wśród szczęśliwców, których zabierze ze sobą, jego najbliższy współpracownik w randze kapitana. I to ten ostatni prowadzić nas będzie przez meandry tej opowieści, chociaż szybko się okaże, że spisanej nie dla nas. Dla kogo więc? To jest dopiero pierwsza z zagadek, które Nguyen przygotował dla czytelnika.

Kapitan, czyli tytułowy Sympatyk, to człowiek o dwoistej naturze: biologicznie przedstawiciel dwóch ras – jest synem Wietnamki i Francuza, kulturowo ukształtowany przez dwa kraje – Wietnam i Stany Zjednoczone, gdzie spędził wiele lat podczas studiów, ideologicznie rozdarty na dwie osoby – jedną, która hołduje komunistycznym hasłom, i drugą, która wręcz przeciwnie: gardzi nimi i działa na rzecz ich zwalczania. To rozdwojenie jaźni może dziwić tylko przez chwilę: kapitan jest bowiem szpiegiem. A na czyją rzecz działa? To pytanie traci na aktualności, kiedy przypomnimy sobie o mieszance krwi, która w nim płynie, i która stała się dla niego niczym stygmat. Liczył, że świat, gdzie wszyscy będą równi, zagwarantuje mu to, czego szukał przez całe życie: akceptację. Dlatego właśnie poświęcił wszystko dla idei, która omamiła go, tak jak wielu w tamtych czasach, dając złudną nadzieję, że komunizm jest odpowiedzią na ludzkie krzywdy.

A czemu dostała mu się pozycja szpiega? Od zawsze był kimś na pograniczu, człowiekiem niepasującym do żadnej z szufladek. To też pozwalało mu na patrzenie na świat z różnych perspektyw. I dlatego odnalazł się w swojej roli wyśmienicie. Udawanie i oszukiwanie weszły mu w krew tak bardzo, że czasem i on gubił się w tym, gdzie kończy się jego oficjalne wcielenie, a zaczyna on sam. Najgorsze jednak, że udawać musiał także przed najbliższym przyjacielem – bratem krwi, który stał po drugiej strony barykady… I tu właśnie zaczynają się kłopoty, bo jak zachować lojalność wobec niego, a jednocześnie sumiennie wypełniać swoje zadania dla dobra Sprawy? Czy to w ogóle ma szansę skończyć się dobrze? Tego dowie się tylko wierny czytelnik, a o to, że takim okaże się każdy, nie mam obaw.

Nguyen sprawił, że nie oderwiemy się od książki, aż nie dotrzemy do ostatniej strony. W fascynujący i wciągający sposób, bo oczami niezwykle ciekawego bohatera, prowadzi nas przez bieg zdarzeń: chaotyczną ucieczkę Południowców z Sajgonu, ich los w obozie dla uchodźców na Guam, pierwsze lata w Stanach Zjednoczonych i próbę odnalezienia się w nowych okolicznościach. Książka pełna jest przejmujących historii ludzi, którzy stracili swoją tożsamość, rzuceni na obcą ziemię, o skrajnie odmiennej kulturze, gdzie nie mają najmniejszej szansy poczuć się jak w domu. Niezrozumiani, wyobcowani, pozbawieni tego i tych, którzy byli im najbliżsi, starają się wtopić w tłum i jakoś żyć. I nie dotyczy to tylko szeregowych Wietnamczyków, ale i niedawnych oficjeli, którzy, nagle odarci z przywilejów, przeobrażają się w amerykańskich everymenów. Co więcej Nguyen poruszył ogrom uniwersalnych tematów: kwestię moralnej odpowiedzialności mocarstw za mieszanie się w sprawy innych krajów, ignoranckie podejście do kultur spoza świata zachodniego, szczególnie w sytuacji ich zetknięcia, wyższość ludzi Zachodu wobec inności, problem imigrantów i uchodźców – z perspektywy obydwu stron. W zasadzie każdy z wątków mógłby stać się tematem do zagorzałych dyskusji.

Do tego jeszcze dochodzi sposób, w jaki to wszystko zostało czytelnikowi podane. Narrator jest zdystansowany, chłodno opowiada o okrucieństwach wojny, z perspektywy mężczyzny, który widział już tak dużo, że bez emocji patrzy na świat. Ale z drugiej strony mówi z sarkazmem i tak bezpardonowym językiem, że nie sposób nie zaśmiać się pod nosem z jego celnych spostrzeżeń i ciętych ripost. W książce równo dostaje się wszystkim: komunistom, kapitalistom, Amerykanom, Wietnamczykom, ideowcom i ludziom nie wierzącym w nic. Bo też nie ma co się dziwić, nie ma tu żadnych pozytywnych bohaterów, każdy ma coś na sumieniu – niezależnie od tego, jakie pobudki nim kierują. Bo największa nauka płynąca z opowieści Sympatyka jest taka, że na świecie nie ma żadnych wartości, nie ma sprawiedliwości, nic nie jest pewne i lepiej nie mieć oczekiwań. Jesteśmy tylko jedną z miliona niteczek, z których ktoś tka gobelin zdarzeń, a na ruchy krosien nie mamy żadnego wpływu – chociaż jesteśmy nietypowym materiałem tkackim, wyposażonym w oczy, uszy i coś na kształt wolnej woli. I nawet jeśli my jako pojedyncza jednostka wykorzystamy przywilej płynący z tej ostatniej, to nie zmienimy wizji i kolorystyki obrazu, ogólny bilans zdarzeń musi się przecież zgadzać…

Katarzyna Figiel