Katarzyna Kipias: Trzeba przyznać, że ta dość makabryczna wersja „trzech książek” okazała się problematyczna, no bo jak wybrać tylko trzy ulubione tytuły spośród trzydziestu? Po długim zastanowieniu udało mi się zdecydować, po które z nich sięgnie moja ręka, podczas ucieczki przed szalejącymi płomieniami.
Po pierwsze, gdybym zobaczyła mój płonący regał, obudziłyby się we mnie te najdziksze instynkty. Ale laptop uratowany, komórka tak samo, a w rękach miejsce (całe szczęście!) na trzy książki, więc do dzieła!
Byłoby mi smutno, dlaczego to akurat mnie spotkało? Nie mogąc pogodzić się z tym ogromnym nieszczęściem, otworzyłabym pierwszą uratowaną przeze mnie książkę, czyli „Dwanaście” Marcina Świetlickiego, za którym szaleję i jestem jego wierną fanką od wielu lat. Dlaczego taki wybór? Bo przepadam za „Mistrzowskim” poczuciem humoru – a może wręcz przeciwnie – jego brakiem? Samotnym – nie do końca, bo z Suką-włóczęgą – „Prawdziwy bohater powinien być samotny” – bez komórki, dowodu osobistego, bez komputera, Internetu?! Za możliwość zwiedzania dobrze znanych zakamarków ukochanego Krakowa i za udowodnienie, że wcale nie jest to tylko opowieść o zdziwaczałym alkoholiku, który „posiwiał, jakby spuchł i postarzał się”.
Z nieco lepszym humorem powróciłabym ponownie do lektury „Lśnienia” Stephena Kinga. To jedna z tych książek, które pochłaniają czytelnika. Uwaga! Czytanie jej powoduje przejechanie kilku dodatkowych przystanków tramwajem, nieprzespaną noc i gęsią skórkę. Zaczynając czytać, orientujemy się, że to już ostatnia strona! Dlaczego taki wybór? Bo według mnie w tej książce jest wszystko to, za co można wielbić Kinga. Genialnie budowane napięcie, wątki psychologiczne, klimat grozy. Już sam pomysł, aby umieścić akcję w hotelu odciętym od świata był strzałem w dziesiątkę. Czytając „Lśnienie” zapewniamy sobie wiele wrażeń i dobrą rozrywkę (mimo wszystko).
Kiedy już „Lśnienie” pomogłoby mi zapomnieć o moim unicestwionym przez szalejące ognie regale, sięgnęłabym po „Myszy i ludzie” Steinbecka. „Człowiek musi mieć kogoś… kogoś bliskiego. Wszystko jedno kogo, byle to był ktoś bliski”. To zdanie całkowicie oddaje charakter tej opowieści. Jest to prosta i krótka historia o sile przyjaźni, o marzeniach i dramatach. Zaskakująca, piękna i poruszająca. Można czytać bez końca. Wciąż od nowa i na nowo.
Dariusz Makowski:
„Trafny wybór”, J.K. Rowling
Nowa pozycja w kolekcji i jeszcze nie czytana. Z racji tego, że sagę o Potterze znam na pamięć, przydałoby się przeczytać coś nowego od tej pani. Toteż czemu mam nie uratować czegoś, za co zapłaciłem ciężkie pieniądze.
„Jedz, módl się, kochaj”, E. Gilbert
Jeżeli już mam rozpaczać nad utraconym księgozbiorem to tylko przy czymś lekkim i z pozytywnym przesłaniem. Książką akurat zawiera wszystko, czego mi potrzeba po traumie życia, która mogłaby nastąpić.
„Misery”, S. King
Z sentymentu. Była to pierwsza opowieść Stephena Kinga (lata świetlne temu w wersji filmowej), z którą się zapoznałem. Potem po okazyjnej cenie została nabyta wersja papierowa, dumnie stojąca na regale obok pozostałych pozycji – do czasu, aż nie spłonęły.
Justyna Sekuła:
W związku z tym, że przeżywam ostatnio kryzys wartości pt. „chciałabym mieć tylko tyle rzeczy, by w dowolnym momencie spakować plecak/walizkę i wyruszyć w podróż w dowolne miejsce na świecie, bez martwienia się o to, co się już nie zmieściło”, bez większych problemów mogę wskazać trzy książki, które zabrałabym ze sobą.
„Kocia kołyska”, Kurt Vonnegut
Kurt Vonnegut jest moim mistrzem sarkazmu i czarnego, gorzkiego humoru. Podstępnie zastawia myślowe pułapki, w które człowiek bezwiednie wpada, a gdy sobie to uświadomi, to słyszy gdzieś z tyłu głowy kpiący śmiech autora – „Ha ha ha! Tak, to było o tobie!”. Vonnegut świetnie operuje surrealizmem, który jest jednak przerażająco namacalny. Niby oderwany od życia, a jednocześnie tak bardzo mu bliski. Wzięłabym „Kocią kołyskę”, bo była pierwszą jego książką, którą przeczytałam i mam do niej ogromny sentyment.
„Ojciec Chrzestny”, Mario Puzo
Ja wiem, że się tam zabijają, strzelają do siebie i generalnie nie mają skrupułów, żeby kogoś kropnąć, ale „Ojciec Chrzestny” jest swego rodzaju biblią, z której można się uczyć honoru, wierności zasadom i odpowiedzialności za swoje czyny. Wartości, które przekazuje Ojciec Chrzestny swoim współpracownikom i dzieciom wydają się być uniwersalne, mimo tła w postaci mafijnego światka. Poza tym umierający don Corleone rzekł, że życie jest takie piękne. I tego się trzymajmy.
„Opowieści galicyjskie”, Andrzej Stasiuk
Zabrałabym „Opowieści…”, bo czytając je, w dowolnym miejscu na świecie, czułabym się jak w domu, którym jest Beskid Niski. Stasiuk jest świetnym obserwatorem. Idealnie wpasował się w czas, kiedy znudziły mi się wyimaginowane światy i zafascynowała rzeczywistość, która dzieje się zaraz obok. W niesamowity sposób potrafi opisywać rzeczy najprostsze. Mam wrażenie, że jest typem pisarza, który leżące na drodze gówno potrafiłby przedstawić w taki sposób, że z zaciekawieniem chciało by się wziąć je do ręki.
A Wy, jakie trzy książki wzięlibyście ze sobą?