O cyklu powieści „Silva rerum”, równowadze między historią a literaturą oraz o relacjach polsko-litewskich rozmawiam z Kristiną Sabaliauskaitė.
Kristina Sabaliauskaitė – litewska pisarka o polskich korzeniach. Jest doktorem historii sztuki, dziennikarką i jedną z najważniejszych współczesnych pisarek litewskich. Urodzona w Wilnie, od 2002 roku mieszka w Londynie. Pracowała jako felietonistka i zagraniczny korespondent dla największych litewskich gazet. W Polsce w 2015 roku wydano pierwszy tom napisanej przez nią wielopokoleniowej sagi rodzinnej „Silva rerum”. Książka została uznana za jedną z dziesięciu powieści dekady przez litewski PEN Club, a cała trylogia została w 2015 roku nagrodzona prestiżową nagrodą im. Liudasa Dovydėnasa. Została także uhonorowana przez miasto Wilno Nagrodą św. Krzysztofa, którą z litewskich pisarzy otrzymał tylko Venclova.
Olga Tokarczuk napisała o Pani sadze: „Świetnie napisana, marquezowska powieść, która dzieje się w siedemnastowiecznej Litwie i przypomina mimochodem, że historia Europy Środkowej jest wspólną opowieścią”. Czym dla Pani jest „Silva rerum”?
Te trzy powieści: „Silva rerum”, „Silva rerum II” i „Silva rerum III”, z których każda opowiada o jednej generacji rodziny średniej szlachty i jednym etapie historii kraju – latach po potopie, wojnie północnej i wielkiej dżumie na Litwie, czasach ekscentrycznego rokoka i wielkich pożarach w Wilnie, są obecnie moim „opus magnum”. Od początku kiedy w roku 2008 przyszłam do litewskiego wydawcy z pomysłem cyklu powieści „Silva rerum”, wiedziałam, że jest to dosyć ambitny pomysł. Nie przewidziałam jednak, jaki sukces powieści odniosą wśród czytelników. Przecież tekst jest bardzo nasycony, wielowarstwowy, wnikający w pewne wątki kultury, filozofii okresu, opowiadający o śmierci i zanikaniu ludzi oraz epok. Nie jest to łatwe czytadło. Nie przywidziałam też i tego, że za te kilka lat aż dwa razy spojrzę śmierci w twarz, więc niewiele brakowało, by trylogia skończyła się już po pierwszej czy drugiej części (śmiech). A więc „Silva rerum” jest dla mnie ciekawym wyzwaniem. Próbą połączenia nauki historii i sztuki literatury, buntem przeciwko niektórym stereotypom gatunku i przygodą próbującą odsłonić piękno i bogactwo naszej wspólnej historii i kultury. Próbą, by na bohaterów historycznych spojrzeć nie z romantycznej perspektywy, lecz spojrzeniem pisarza XXI wieku.
Co w Pani przypadku zadecydowało o tym, że historyk sztuki ze stopniem doktora, a dodatkowo dziennikarz decyduje się napisać powieść?
Ależ pod tym względem nie jestem żadną nowatorką – wielu ludzi sfery akademickiej, naukowców brało się za pióro powieściopisarza: Umberto Eco, Marguerite Yourcenar, Susan Sontag… Lista znanych pisarzy, a nawet noblistów, którzy w pewnym etapie swego życia byli dziennikarzami, chyba byłaby jeszcze dłuższa. W moim wypadku pomysł powieści podyktował sam materiał historyczny: historie – a raczej „mikrohistorie” poszczególnych ludzi były tak fascynujące, tak odsłaniające ludzką naturę i egzystencjalne napięcia, czasami tak nam bliskie i dzisiaj, że chciałam tym podzielić się w formie literatury pięknej. Zawsze, pracując jako naukowiec ze źródłami myślałam: dlaczego nikt na podstawie tego nie napisze kapitalnej, współczesnej powieści historycznej, to przecież szalenie ciekawy materiał? Czekałam aż dziesięć lat i taka powieść nie pojawiała się. Aż w końcu zdecydowałam, że to ja muszę się do tego zabrać. Myślę, że nad filologami miałam tą przewagę, że dzięki swojej wiedzy naukowej dosyć „komfortowo” czułam się w epoce. Oczywiście, pisząc prozę, wiedza to jeszcze nie wszystko: zadaniem pisarza jest w suchym fakcie historycznym odkryć pewny egzystencjalny dramat, a do biografii dodać prawdę losu ludzkiego.
Czy aby opisać burzliwe losy szlacheckiej rodziny rozgrywające się w siedemnastowiecznym Wilnie i okolicach, niezbędna jest wieloletnia kwerenda? Jak to wyglądało w przypadku Pani książki?
W gatunku powieści istnieje wielu możliwych podejść do materiału historycznego i to jest osobisty, zupełnie prawomocny wybór każdego pisarza. Są tacy, którzy mówią: jak chcę, żeby bohaterowie z epoki spotkali się na stronach, to się spotkają i kwerendy nie są ważne, ważne są walory literackie. Niestety, w takim wypadku bardzo wzrasta ryzyko nonsensów historycznych. Kiedyś czytałam jakieś opowiadanie współczesnego autora, w którym osiemnastowieczni strasznie nędzni i wygłodzeni bohaterowie siedzą w jakiejś norze i tak sobie współcześnie piją… herbatę, która w owych czasach była na wagę złota, a mają tej herbaty całą dużą puszkę, którą mogliby sprzedać za fortunę! (śmiech). W wypadku takich nonsensów po prostu jest bardzo trudno uwierzyć w ten przez pisarza stworzony historyczny mikroświat. W innych gatunkach literatury jak coś nie przeczy wewnętrznej logice dzieła, to w to wierzymy. Wierzymy w latającą Małgorzatę i mówiącego kota u Bułhakowa, ale powieść historyczna zawsze jest podporządkowana zewnętrznej logice epoki historycznej. Więc ja nie mogę pisać, luźno obchodząc się z historią, naukowiec we mnie na to nie pozwala (śmiech). Każda moja powieść jest przygotowywana jak dysertacja naukowa. Robię synchronizacje, notatki, fotografuję, podróżuję do miejsc, które opisuję, konwertuję odległości, nawet obliczam kroki bohaterów. Często konsultuję się z ekspertami z poszczególnych dziedzin, na przykład, pisząc o dżumie, sięgałam do porad historyków XVII-wiecznej medycyny. Opisując szaleństwo Marcina Mikołaja Radziwiłła z „Silva rerum III”, z kilkoma psychiatrami próbowaliśmy ustalić możliwą diagnozę według ocalałych opisów jego zachowania, i to o wiele lepiej pomogło zrozumieć tragedię tego geniusza-szaleńca, tak zdemonizowanego później przez romantyków. Jednocześnie starannie unikam luźnej interpretacji materiału historycznego. Wielu pisarzom sięgającym po gatunek historyczny zdarza się, że mimowolnie fascynują się każdym dla siebie na nowo odkrytym szczegółem historycznym, każdy chcą koniecznie wykorzystać i zbędnie obciążają tym tekst. Jestem świadoma, że z tej mojej wiedzy do powieści może trafić tylko to, co jest niezbędne dla narracji. Więc bezlitośnie sama siebie autoredaguję i próbuję znaleźć złoty środek pomiędzy historią a literaturą.
Pierwszy tom Pani trylogii rozpoczyna się w 1655 roku. Co wpłynęło na to, że zdecydowała się Pani skupić na tak burzliwym okresie historycznym?
Jedna książka to jedno pokolenie i jeden okres kulturowy naszej historii. Czytelnicy chyba dopiero po przeczytaniu ostatniej części zrozumieją cały koncept i to, dlaczego właśnie zaczynam tam, gdzie zaczynam, a kończę tam, gdzie kończę… (śmiech).
Ile w Pani książce jest prawdy historycznej, a ile literackiej fikcji?
Szczerze mówiąc, kiedy piszę, nie prowadzę takiej statystyki. Są historyczni bohaterowie, którzy naprawdę żyli, są także wymyśleni. Ale nawet opisując postaci fikcyjne, staram się nie opisywać myśli czy zachowań, które byłyby niemożliwe w tej epoce. Czasami w źródłach trafiam na bardzo nowoczesne opisy dylematów ludzkich z tej epoki: nawet kryzys dojrzałego wieku ma swoje odzwierciedlenie w pamiętnikach, listach czy kronikach klasztornych. A „Silva rerum III” jest ciekawa tym bardziej, że prawie każdy bohater jest postacią historyczną, aż do wileńskich kramarzy, których nazwiska i zajęcia znamy z dokumentów. To ograniczenie – pisać o postaciach historycznych, nie mając na przykład luksusu, by wymyślić jakiś „alternatywny” koniec życia czy biografię. Jednak każde ograniczenie może stać się dążeniem do pewnej wirtuozerii. A i prawdziwe historie, o których w trzeciej części opowiadam, przekraczają najbogatszą fantazję…
Czy miała Pani jakieś obawy albo wątpliwości w związku z tym, że wzięła Pani „na literacki warsztat” skomplikowane relacje polsko-litewskie?
Absolutnie nie. Byłabym kiepską pisarką, gdybym, biorąc się za pisanie powieści o XVII-XVIII wieku, zwracała jakąkolwiek uwagę na obecne relacje międzynarodowe, tło dyplomatyczne albo jakąkolwiek „poprawność polityczną”. Metodologicznie nie możemy aplikować współczesnych pojęć społecznych na ówczesną rzeczywistość, a w tej epoce relacje polsko-litewskie były nie tyle skomplikowane, ile bardzo organiczne, przecież istniało wspólne państwo. Szlachta razem walczyła, jeździła na sejmy i była skoligacona. Sądzę, że literatura powinna przede wszystkim opowiadać o jakiejś ogólnoludzkiej prawdzie życia, a nie służyć ideologiom czy nacjonalizmom. Przecież cnota, grzech, głupota, mądrość nie mają ani klasy społecznej, ani narodowości. Jestem naukowcem i zawsze powtarzam: w historii, w tym punkcie, gdy pożądane zaczynamy uważać za istniejące, kończy się nauka, a zaczyna ideologia. Taki koncept literacki – pisanie według cudzych oczekiwań, zwłaszcza politycznych, czy obawiając się kto co o tym pomyśli – mnie nie ciekawi (śmiech). Mój zbiór opowiadań „Danielius Dalba i inne historie” w tym sensie chyba był jeszcze bardziej kontrowersyjny, ponieważ opisałam nieodległą historię XX wieku, a raczej jej żywą pamięć, która czasami bardzo różni się od podręcznikowej wersji historii.
Jak Pani saga została przyjęta na Litwie, a jak w Polsce? Czym różnią się recepcje Pani opowieści w obu krajach?
W Polsce wydano dopiero pierwszą część, ale cieszę się, że trafiła na listy bestsellerów literatury pięknej w księgarniach i już doczekała się niejednego dodruku. Oczywiście, najbardziej cieszy mnie fakt, że ciepło powieść została przyjęta przez polską krytykę i czytelników, którzy już czekają na następne części. Na Litwie trylogia cieszy się niegasnącym zainteresowaniem. Pierwsza część miała już 16 dodruków, druga – 12, trzecia – 6. Powieści „Silva rerum” były najczęściej wypożyczanymi książkami w bibliotekach w ubiegłym roku. Nadal są czytane i chyba na Litwie moje książki coś zmieniły w masowej świadomości. Może trochę pomogły zburzyć groteskowe, niewiele mające wspólnego z prawdą historyczną stereotypy, przez pokolenia wkuwane do głów w sowieckich szkołach o „spolonizowanej litewskiej szlachcie, która przepiła państwo”. Zachęciły czytelników, by zainteresować się historią tego ciekawego okresu. Czytelnicy przyjęli bohaterów jako „swoich”: Litwinów Wielkiego Księstwa Litewskiego, chociaż mówili po polsku. A przecież tożsamość narodowa wtedy nie była określana poprzez język. Ten fakt nadal jest trudno przełknąć niektórym litewskim filologom, którzy początki litewskiej kultury nadal liczą od Donelaitisa. Więc w pewnym sensie polscy recenzenci powieść przeczytali nawet głębiej…
Czego dotyczyły największe kontrowersje wokół Pani trylogii, które wywołała ona na Litwie?
Właśnie faktu, że bardzo różniła się od tego, co nazywano „kanonem współczesnej literatury litewskiej”. Nie wiedziano, jak mnie klasyfikować. Wydawałam się literaturoznawcom trochę obca. Wszystko było nietypowe – i okres, i polskojęzyczni bohaterowie, i forma stylistyczna – długie płynące zdania bez dialogów, w których nagle ta epoka, która dla statystycznego Litwina jest lingwistycznie niema, zaczynała przemawiać, wciągając go w „las rzeczy”… No i oczywiście była napisana wbrew niepisaną zasadom, jak „trzeba tworzyć wartościową litewską prozę“, a w dodatku używałam dużo archaizmów, polonizmów dla kreowania atmosfery historycznej. Za to nawet inspekcja języka litewskiego chciała ukarać mnie mandatem. Na szczęście wywalczyliśmy integralność utworu, a z biegiem czasu niektóre historyczne archaizmy, takie jak „broma” (czyli brama) wykreślono ze spisu wielkich błędów języka litewskiego, małe zwycięstwo. Ciekawa rzecz, że w polskim tłumaczeniu zostawiliśmy trochę lituanizmów – żeby czytelnik zdawał sobie sprawę, że język polski, którym mówiono na terenach Wielkiego Księstwa Litewskiego, miał swój dialekt i nie był taki sam, jakim mówiono w Krakowie czy Warszawie.
Jak ocenia Pani współczesne stosunki polsko-litewskie?
W Polsce doświadczyłam jak najcieplejszego przyjęcia mnie i mojej powieści. Zostałam przyjęta, jakbym wróciła do wspólnego domu Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Czasami żałuję, że dzieli nas bariera językowa i Polacy nie mogą śledzić litewskich portali czy prasy. Zauważylibyście, że macie dużo przyjaźnie nastawionych, otwartych na wspólny dialog litewskich intelektualistów, dziennikarzy, pisarzy, artystów. Więc chciałabym, żebyśmy częściej nawiązywali bezpośrednie kontakty, mniej zwracając uwagę na czasami sztucznie wzbudzane napięcia przez polityków czy radykalnych działaczy. Na szczęście literatura, sztuka, teatr, kino są świetnym sposobem na to, by bliżej poznać się i zburzyć wiele murów czy stereotypów. Cieszę się, że i Litwini i Polacy moją powieść czytają jak „swoją”.
I ostatnie pytanie: W Wilnie powstał szlak turystyczny śladami „Silva rerum”. Miała już Pani okazję, by się nim przejść?
Istnieją już nawet trzy szlaki, według każdej części powieści. Przewodnicy Wileńskiego Centrum Turystycznego kilka lat temu zauważyli, że ludzie podczas wycieczek po starówce coraz częściej zadawali pytania, gdzie mógłby mieszkać ten czy inny bohater „Silva rerum”. Kiedy pytania się nasilały, poprosili o konsultacje. Sama własnoręcznie zestawiłam te trzy marszruty według każdej powieści, więc chodząc z przewodnikiem tymi szlakami, można dokładnie dowiedzieć się wszystkich ciekawostek. Pomyślałam, że byłoby czymś niewystarczającym po prostu chodzić, trzymając się fabuły powieści jak podczas literackich wycieczek po Sztokholmie Stiega Larssona. Skoncentrowałam się więc na prawdziwych historiach Wilna, jego dziełach sztuki i historycznych ciekawostkach, a czytelnicy już samodzielnie rozpoznają, jak tym wszystkim „zagrałam”. Oczywiście, zapraszam wszystkich polskich czytelników do przejścia szlakiem śladami „Silva rerum” w Wilnie. Nie mam wątpliwości, że mili przewodnicy z Wileńskiego Centrum Turystycznego są przygotowani, by ich poprowadzić i po polsku.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Ewelina Tondys, wywiad przeprowadzony w ramach Big Book Festival