Bookeriada

WYWIAD: MAŁGORZATA I. NIEMCZYŃSKA – AUTORKA KSIĄŻKI "MROŻEK. STRIPTIZ NEUROTYKA"

Jak wiele twarzy posiada jeden artysta, zwłaszcza takiego formatu jak Sławomir Mrożek? Trudno byłoby je wszystkie zliczyć, wymienić i nie popaść przy tym w banał. Małgorzacie I. Niemczyńskiej w odważnie napisanej książce „Mrożek. Striptiz neurotyka” udaje się odczarować sławnego satyryka i dramatopisarza,  unikając jednowymiarowego spojrzenia, przedstawić na nowo czytelnikowi złożoną naturę autora „Emigrantów”.

Małgorzata I. Niemczyńska opowiada o Mrożku głównie przez pryzmat miejsc, ludzi i zdarzeń, które odcisnęły na nim swe piętno. Wśród nich są lata wczesnego komunizmu, przypadające na okres spędzony w Krakowie w słynnym Domu Literatów, długoletnia emigracja, z mapą krajów takich jak Francja czy Meksyk, a w końcu choroba, która każe Mrożkowi uczyć się życia od nowa. Na orbicie tych zmiennych stałe są tylko przyjaźnie ze Stanisławem Lemem i Janem Błońskim, skomplikowana więź z Witoldem Gombrowiczem i z kobietami, wreszcie trudna relacja z Polską.

Poprzez liczne opowieści i arcyciekawe anegdoty, a także rozmowy przeprowadzone z Mrożkiem przez autorkę, wyłania się obraz tytułowego neurotyka, któremu towarzyszy bezustanne uczucie lęku i niepewności, człowiek trudny, niezwykle powściągliwy, ale i przekorny, o wnikliwym spojrzeniu na świat. Autorka książki patrzy na Mrożka z wyczuwalną sympatią, chociaż czasem krytycznym okiem, co sprawia, że udaje jej się uniknąć patetycznego tonu, a książkę czyta się jednym tchem.

Skąd pomysł na tytuł książki? Mrożek by się nie obraził za „Striptiz neurotyka”?

Ależ on sam dokonał przecież tego tytułowego striptizu, decydując się pod koniec życia na wydanie intymnych zapisków – skrywanego wcześniej dziennika i tomów korespondencji. Wcześniej natomiast nazwał jedną ze swych jednoaktówek „Strip-tease”, bez czego raczej nie pozwoliłabym sobie użyć takiego słowa. Muszę jednak przyznać, że długo nie wiedziałam, jak zatytułować książkę. Mój przyjaciel, który jest prozaikiem, kończył w tym czasie powieść i miał ten sam problem. Żaliliśmy się sobie nawzajem, powstał nawet projekt, aby sponsorem tytularnym mojej książki został producent napoju energetycznego, którego zdecydowanie nadużywałam przy pracy. Przepraszam za lokowanie produktu, ale może jednak dobrze, że „Tiger Mrożek” nie przeszedł…

Zdecydowanie, chociaż mam wrażenie, że Mrożek lubił koty, nawet te większe. Ciekawi mnie natomiast jeszcze forma książki – na szczęście nie uległa Pani presji linearnego czy chronologicznego stylu, ale skupiła się na pewnych wątkach z życia Mrożka.

Od początku było dla mnie jasne, że ta książka nie może mieć tradycyjnej, linearnej kompozycji. Chodziło o jasny komunikat, że to nie miała być pełna biografia, a raczej reporterska opowieść o Mrożku. Na „dzień dobry” musiałam przekonać do pomysłu naczelnego wydawnictwa, Pawła Goźlińskiego, który jest głównym odpowiedzialnym za ukazanie się tej książki. To wspaniały redaktor, ale – jak chyba każdy – ma swojego bzika. Jest mianowicie ogromnie przywiązany do porządku chronologicznego. Czasem żartuję sobie z niego, że ciekawe, jak wyglądałaby „Rozmowa w Katedrze”, gdyby to on był redaktorem Mario Vargasa Llosy. Ale skoro nawet Paweł kupił w końcu pomysł na mojego „Mrożka”, chyba ta książka jakoś się tam jednak składa we w miarę zgrabną całość.

Z Pani książki wyłania się obraz Mrożka jako bohatera autokreacji, stworzonej z obawy czy też niechęci do świata zewnętrznego. Myśli Pani, że udało się jej tego nieprzystępnego, małomównego Mrożka przybliżyć czytelnikowi, odrzeć z tej kreacji i odkryć na nowo?

To pytanie do czytelników. Ja mogę mieć tylko nadzieję, że obraz Mrożka, jaki wyłania się z mojej książki, jest możliwie niejednoznaczny. Nie chciałam go zamykać w pięciu przymiotnikach, wolałam opowiedzieć o nim poprzez konkretne sytuacje. Właśnie dlatego w mojej książce jest tak dużo anegdot. Bardzo lubię np. tę, którą usłyszałam od Michała Zycha, siostrzeńca Stanisława Lema, który wiózł kiedyś Mrożka samochodem z Warszawy. To był akurat czas wyborów. Podróż przebiegała właściwie cały czas w milczeniu, bo Mrożek to Mrożek. Gdy byli już niemal u celu, stoczył im się na jezdnię jakiś pijany facet, musieli gwałtownie hamować. Zych chciał zabłysnąć i zagaił: „Niech pan sobie wyobrazi, on ma takie samo prawo głosu, jak pan i ja”. Mrożek tak na niego popatrzył: „To jeszcze nic. Niech pan sobie wyobrazi, on ma duszę nieśmiertelną”.

A to bardzo ładne. Mrożek potrafił pewnie nie raz zbić człowieka z pantałyku. Czytając „Striptiz neurotyka” odnosi się zresztą wrażenie, że to artysta pełen sprzeczności. Z jednej strony człowiek niepewny, który potrafi uciec przez okno ze strachu przed perspektywą wygłoszenia przemowy na temat jednej ze swoich sztuk, z drugiej przykry i niesprawiedliwy, tak pewien swoich racji, że czasem aż złośliwy. Znała Pani Sławomira Mrożka osobiście, przeprowadziła z nim kilka rozmów. Jaki był ten Mrożek, którego udało się Pani poznać?

Mrożek rozmawiał ze mną życzliwie, ale nie chciałabym przypisywać sobie z tego powodu żadnych szczególnych zasług, bo naprawdę nie wiem, dlaczego tak się stało. Nie wszyscy dziennikarze mieli jednak podobne szczęście, słyszałam nawet o takich, którzy wychodzili od niego z płaczem. Ale Mrożek raz był przykry, a innym razem potrafił się zdobyć na nieoczekiwany ciepły gest. Po śmierci naszego redakcyjnego kolegi, 26-letniego informatyka Andrzeja Górbiela, który pomagał mu w problemach z komputerem, pisarz przysłał do „Gazety Wyborczej” szczery list z kondolencjami. Podkreślę jeszcze raz: był postacią bardzo niejednoznaczną.

Zależało mi także na przypomnieniu, że ten – jak to Pani ujęła – niepewny siebie Mrożek, który np. w dzienniku ciągle jest niezadowolony ze swych jakoby niedostatecznych osiągnięć, odniósł naprawdę oszałamiający sukces. Po „Tangu” grały go wszystkie czołowe teatry Europy. Erwin Axer opowiadał w jednym z wywiadów, jak zaproponował wystawienie tej sztuki w Schiller Theater, ale usłyszał, że „pan Mrożek musi się jeszcze wiele nauczyć, zanim będzie tam grany”. Potem dyrektor nie mógł sobie tego wybaczyć, bo Mrożek stał się z dnia na dzień tak sławny, że wszyscy wyrywali sobie prawa do jego kolejnych premier.

Przy okazji snucia opowieści o Mrożku odnosi się Pani do szerokiego kontekstu jego twórczości, m.in. do czasów powojennych, literatów, artystów, którzy rozwijali wtedy swoją twórczość. Kontekst ten wzbogacony jest przez liczne anegdoty, opowieści takie trochę out of records, za to niebanalne i bardzo ciekawe, bo pokazujące tych wielkich literatów jako ludzi z krwi i kości. Inspirują Panią tamte lata, tamta twórcza literacko i artystycznie atmosfera?

Ogromnie. Nieprzypadkowo w mojej książce jest cały rozdział o Domu Literatów. To niezwykłe miejsce przy ul. Krupniczej w Krakowie, gdzie po wojnie mieszkali niemal wszyscy święci: Wisława Szymborska, Konstanty Ildefons Gałczyński, Jerzy Andrzejewski, Tadeusz Różewicz, Stefan Kisielewski… I oczywiście Mrożek. Długo by wymieniać. Była między nimi niezwykła zażyłość, spędzali ze sobą mnóstwo czasu, bawili się razem i spotykali w szlafrokach w drodze do łazienki, mieli też swoje kody porozumienia. Kiedy Leon Kruczkowski dopisał zakończenie do porzuconej sztuki Żeromskiego, na Krupniczej na pytanie „Jak zdrowie?” odpowiadało się: „Jak Kruczkowski – dopisuje!”. Podczas libacji organizowano np. quizy „Czy zdałbym maturę?”. Okazywało się wtedy, że elita literacka ma problemy z pytaniami w stylu, co to jest cosinus. Te tęgie głowy, o których uczymy się dziś z podręczników, to byli wówczas po prostu młodzi ludzie, którzy wojenną traumę chcieli odreagować śmiechem.

A ponieważ zafascynowało mnie, że życie Mrożka krzyżowało się z losami tak wielu niezwykłych osób, pozwoliłam także, aby w mojej książce od czasu do czasu na plan pierwszy wysuwali się inni bohaterowie. Na przykład Witold Gombrowicz. Mrożek miał na jego punkcie pewnego rodzaju obsesję. Sam nazwał go kiedyś „zmorą”, spod wpływu której nie może się uwolnić. Wystarczy spojrzeć, ile pisał o nim w „Dzienniku” i w listach. To zresztą dość brutalna dysproporcja, bo Gombrowicz o Mrożku nie pisał prawie wcale, a raz nawet niechcący przekręcił mu imię – nazwał go Stanisławem, tak jak ostatnio Kinga Rusin. Jak się okazuje, prezenterka telewizji śniadaniowej musiała się po prostu za bardzo zaczytywać w Gombrowiczu…

Oby to była prawda, wtedy jest jeszcze nadzieja. Dziękuję bardzo za rozmowę.

Rozmawiała: Ewa Sokołowska

Dodatkowe informacje o książce: komunikat prasowy na stronie Wydawnictwa Agora, strona książki na Facebooku.