Bookeriada

Wywiad: Uwalnianie literatury – rozmowa z Marcinem Karnowskim, prozaikiem, tekściarzem i perkusistą zespołów Variété, 3moonboys i George Dorn Screams

Co może łączyć muzykę Pink Floyd z Franzem Kafką? Gdzie zmierza „tramwajowe wydawnictwo”? Czy słowo czuje, że jest pisane? O tych, i o innych tajemnicach wszelkiej twórczości opowiedział nam Marcin Karnowski – muzyk i pasjonat sztuki słowa, od lat przekonujący, że tekst i jego forma prowadzą niepowtarzalną rozmowę.

Joanna Roś: Podobno jednych pisarzy czyta się dla stylu, innych dla wartkiej fabuły, a jeszcze innych dla iluminacji, ponieważ nieczęsto te trzy cnoty spotykają się w jednej książce. Trzeba się z tym pogodzić, przestać czytać, albo… zainteresować liberaturą. Zdradzisz czytelnikom Bookeriady jak powstawały zamknięte w srebrnej puszce teksty/wiersze/proza do muzyki na płycie 3moonboys Linia nr 8?

Marcin Karnowski: Może masz rację, że połączenie wszystkich walorów w jednej książce występuje niezwykle rzadko. Kiedy to się zdarza – na zasadzie wyjątku, ale jednak – wówczas ma się chyba radosne poczucie, że przez chwilę świat staje się odrobinę znośniejszy.

Kiedy po raz pierwszy natknąłem się na liberaturę, byłem oszołomiony. Szczęśliwie, ten stan trwa do dziś (śmiech). A mówiąc poważnie, wydaje mi się, że odbiorca, który sięga po książki Katarzyny Bazarnik i Zenona Fajfera, Raymonda Queneau, Stephane’a Mallarmego, B.S. Johnsona i wielu innych początkowo może (ale nie musi) odczuwać pewnego rodzaju dezorientację. Wystarczy jednak trochę otwartości, szczypta ciekawości i kapka zaufania, aby odkryć wyjątkową przyjemność lektury, inspirujący sposób współdzielenia fantastycznych miejsc, do których ci autorzy nas zapraszają. 

Linia nr 8 rzeczywiście nawiązuje do liberatury. To wydawnictwo zbiorowe, które ma wielu autorów. Moją rolą było wymyślenie konceptu i zapisanie słów, lecz na efekt końcowy złożyła się praca zespołu 3moonboys w kooperacji z islandzkim duetem Panos From Komodo. Gdyby kogokolwiek z tej ekipy zabrakło, cała budowla rozpadłaby się jak domek z kart. Warstwa tekstowa, o którą pytasz, istniała niezapisana w głowie od dawna. Marzyłem o wydawnictwie tramwajowym od lat. Poważnie (śmiech). 

Linia nr 8 miała swą pętlę na osiedlu, gdzie spędziłem dzieciństwo i to zakole z tramwajami, które kończyły kurs, aby po chwili rozpocząć kolejny, w przeciwnym kierunku, aż do pętli po tamtej stronie, zawsze mnie fascynowało. Wiele lat później napisałem mikropowieść Notatki z podróży, w której główny bohater miał obsesję jeżdżenia różnymi liniami komunikacji miejskiej i podsłuchiwania rozmów współpasażerów. Niegroźna fiksacja. Przyszło mi do głowy, że byłoby wspaniale pogłębić metaforę podróży o aspekt muzyczny i… dotykowy, jeśli można to tak nazwać. Powstał wówczas zaczyn ścieżki dźwiękowej do przejażdżki tramwajem od przystanku początkowego do przystanku końcowego. I w ten sposób mamy zamysł Linii nr 8. Taka była geneza tekstów piosenek i opowiadania, które musiało być – tak sobie założyłem – fragmentem i całością jednocześnie.

J. Roś: Jaką strategię obierasz, kiedy piszesz teksty, mające towarzyszyć muzyce? Czy twarz potencjalnego słuchacza, czytelnika, wyzierająca z pustej kartki papieru albo pustego dokumentu w komputerze jest bezosobowa? Czy jest to twarz ulepiona z Twoich wyobrażeń o tych, którzy liczą się w planowanym spotkaniu?

M. Karnowski: Ani jedno ani drugie. Albo raczej oba warianty jednocześnie. Niektórzy czerpią inspirację z własnego wnętrza. Ponieważ moje nie jest tak bogate, kradnę „pomysły” z otoczenia: słowa powstają z przejażdżki tramwajem, z obejrzanego filmu, z przeczytanej książki, z podziwianego obrazu, z ciekawej rozmowy, z fajnego listu, z dobrej kawy, ze spotkania z przyjacielem, z bliskości lub z tęsknoty za bliskością, z krzywdy, która kogoś dotyka i niezgody na krzywdę itd. Te doświadczenia czy zdarzenia działają jak katalizator tekstu. Często są one czyjąś obecnością we mnie. W tym sensie rozpoznaję twarz, o której wspomniałaś. Jest ona jednak po trosze adresatem i po trosze współopowiadaczem historii skierowanej ku kolejnym twarzom, których rysy są już bardziej rozmyte.

J. Roś: Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy oglądałam kolorowane fotografie Alberta Camusa, na których uchwycony został na plaży, w kapielówkach, roześmiany, z zawadiackim uśmiechem. Oczekiwałam go raczej w eleganckim, czarnym fraku. Nie, pisarz uchodzący za jednego z największych pesymistów epoki, nie ma prawa machać rękami i nogami i robić „głupich” min! Oglądając teledysk do Piosenki Kolonistów Variété zastanawiało mnie, czy traktujesz jakiś utwór literacki albo muzyczny w kategoriach czarno-białych obrazów?

M. Karnowski: Lubię ten teledysk od połowy, gdy Darek Landowski uchwycił naszą radość wspólnego grania. Nie przepadam za klipami, które ograniczają się do rejestracji grającego zespołu. Takie obrazy są jedynie pojemnikami na piosenki. Na szczęście teledysk do Piosenki Kolonistów jest czarno-biały i to rzeczywiście trochę ratuje sytuację (śmiech).

Poruszyłaś ciekawy temat barw w literaturze i muzyce. To właściwie gotowy pomysł na fajny, osobny tekst. Niemal wszystkie utwory Kafki widzę na czarno-biało. Zamek chyba nawet w sepii. Czarno-białe są dla mnie książki Kertésza, a przynajmniej zdecydowana większość z nich. Herta Müller jest czarno-biała w Sercątku. To tyle tak na gorąco, jeśli chodzi o literaturę.   

W muzyce czarno-biali bywają dla mnie Chopin i Górecki. Natomiast rockową twórczość zwykle odbieram wielobarwnie. Ale mam pewne czarno-białe wspomnienie muzyczne z dalekiej przeszłości. W czasach, kiedy tylko szczęśliwcy posiadali kolorowe telewizory marki Rubin, które lubiły eksplodować znienacka, obejrzałem na moim rodzinnym, dwukolorowym telewizorze The Wall. Film Parkera do muzyki Floydów zrobił na mnie bardzo silne wrażenie. Sądziłem, że jest czarno-biały. Przez wiele lat tak go pamiętałem. Aż pewnego wieczoru obejrzałem The Wall już na kolorowym telewizorze. Rozczarował mnie. Kolorowy odbiornik popsuł mi ten film, albo raczej popsuł mi moje wyobrażenie o nim. Mój The Wall był czarno-biały. Być może zawód, jaki odczułaś, oglądając zdjęcia Alberta Camusa, opierał się na podobnym mechanizmie.


 

J. Roś: Wyobrażam sobie, że czasami postrzegasz świat jako zbiór niedoszłych fotogramów, a najlepsze zdjęcia robimy wtedy, gdy nie mamy przy sobie aparatu. Zostawisz nam opowieść o takim niedoszłym fotogramie, uchwyconym z punktu widzenia muzyka na scenie?

M. Karnowski: Nie wiem, czy to będzie oszałamiające zdjęcie (śmiech). Rzecz dzieje się wiele lat temu. Gramy swoją pierwszą trasę. Udało się załatwić koncert w jednym z ważniejszych klubów w Polsce. Duża, efektowna przestrzeń z tradycjami. Czterech smarkaczy nieco onieśmielonych wychodzi na scenę. Na sali, która może pomieścić kilkaset osób, nie ma nikogo prócz trzech chłopców, którzy usiedli z boku, przy okrągłym stoliku. To dla nich dziś zagramy.

Ten widok pustej (niemal) sali był załamujący, ale jednocześnie w jakiś dziwny sposób bardzo nas zmobilizował. Pamiętam, że daliśmy wówczas świetny koncert, na przekór rzeczywistości. W tej historii zabawne jest również to, że po wielu latach spotkaliśmy się z tymi trzema młodzieńcami z widowni. Podeszli do nas i zapytali: „Pamiętacie wasz koncert w Poznaniu w 2004 roku? To byliśmy my, tam, przy stoliku”.

J. Roś: Fabuła opowieści, zawartej na Linii nr 8 jest trochę zakładnikiem losu. Kartki z wierszami, bilet, muszla, kruche materiały… Po każdym odsłuchaniu płyty układałam ją ostrożnie z całą zawartością „szkatułki”, żeby fanaberie losu nie upodobniły jej do instalacji, trwającej tyle, ile wystawa, na której ułożono elementy. A może właśnie o to chodzi, aby w waszą opowieść wdarł się przypadek?

M. Karnowski: Chyba surrealiści jako pierwsi nadali tak wielką rangę „przypadkowi” w akcie twórczym. To zawierzenie ślepemu losowi było wówczas odkrywcze i na pewno wymagało odwagi. Ale czy tak naprawdę istnieją przypadki?, nie podjąłbym się tego rozstrzygać. Czy gra w „Wybornego trupa” była generatorem zrządzeń losu? A może rysunki, które wówczas powstawały to jednak coś wręcz przeciwnego? Lubię wierzyć, że w sztuce nie ma przypadków. Masz jednak rację: z 3moonboys pozostawiamy wiele miejsca dla obiorcy. Potrzebujemy jego pomocy. Chcemy, aby to była wspólna podróż. Lubimy jego obecność, jego ingerencję.

Gdy rozmyślałem o Linii nr 8, zjawił mi się pasażer, który wsiada do tramwaju, zajmuje wygodne miejsce przy oknie, wkłada słuchawki na uszy, włącza muzykę, otwiera książkę w zaznaczonym miejscu i czyta. Motorniczy dzwoni, zamyka drzwi i wówczas zaczyna się przejażdżka. Linia nr 8 jest po części ścieżką dźwiękową do tej podróży, a jednocześnie relacją z wędrówki. Ponieważ ósemka w pozycji poziomej przypomina pętlę i symbol nieskończoności, jazda tramwajem nabiera metaforycznych znaczeń. 

J. Roś: Wspomniałam o instalacjach… Jakie były najważniejsze spotkania w Twoim „romansie” ze sztukami wizualnymi? Czego oczekujesz od sztuki? To te same oczekiwania, jakie masz w stosunku do literatury? Czy może słowo „oczekiwanie” nie jest tu najtrafniejsze?

M. Karnowski: Prawie zawsze oczekuję spotkania, które będzie otwierające. Sztuka ma tę niebywałą siłę, że może takie spotkanie wyznaczyć. Stawię się na nie z nadzieją, że zobaczę ścieżkę, którą jeszcze nie spacerowałem.

Co do moich doświadczeń ze sztukami wizualnymi, są one chyba zbyt skromne – przynajmniej na razie – abym mógł wymądrzać się na ten temat. Wspólnie z zespołem Brda planujemy wkrótce swoje doświadczenia w tej materii wzbogacić, ale na razie jesteśmy na początku drogi.

J. Roś: Czytając i słuchając słowa, jakie wieziecie Linią nr 8 myślałam o ukazywaniu niezwykłości tego, co przywykliśmy uważać za zwykle. Wierzysz w permanentną niezwykłość, „niezwykłą do tego, by nową zwykłość zastygać”?

M. Karnowski: Pamiętasz Dużą rybę Tima Burtona? To może nie jest dokładnie to, o co pytasz, ale ocalenie cudowności w codzienności wydaje mi się konieczne do jakiegokolwiek twórczego działania. W innym filmie Wim Wenders pięknie ukazuje wyższość dziecka nad odartą z niezwykłości dorosłością.

Chcieliśmy na Linii nr 8 wywołać niemożliwe. Chcieliśmy, aby podczas tej przejażdżki słowo poczuło nagle, że jest pisane. Przyjemnie byłoby wówczas zobaczyć minę pasażera, który zorientował się, że właśnie jest wymyślany.

J. Roś: Istnieją takie książki, o których mówimy, że nie stać by nas było przeczytać je od deski do deski. Ale kąski są smaczne. Opowiedz o takich swoich „kąskach”, ważnych fragmentach, odpryskach…

M. Karnowski: Chyba jednak staram się czytać książki w całości. Nawet jeśli nie trzymam się wyznaczonej przez autora kolejności, co zdarza mi się w przypadku tomików poetyckich, jestem zbyt zachłanny, aby opuścić jakieś fragmenty. Natomiast niektóre dzieła wymagają innego rodzaju skupienia i więcej czasu. Lektura Prousta trwa długo. Gdy zamknąłem ostatni tom, poczułem dziwny rodzaj straty. Jakbym właśnie rozstał się z przyjacielem. Podobnie było po przeczytaniu Finneganów trenu, z którymi spędziłem cały rok.

J. Roś: Czytelników Bookeriady interesują szczególnie nowości wydawnicze. Mógłbyś polecić im jakąś książkę, a może na jakąś oczekujesz?

M. Karnowski: W marcu Czarne wypuszcza książkę Kim Gordon Dziewczyna z zespołu, na którą ostrzę sobie zęby. Nie będę pewnie szczególnie oryginalny, ale z nowości (względnych) polecić mogę książki Jaume’a Cabre.

J. Roś: Dziękuję za rozmowę w imieniu czytelników Bookeriady i życzę wielu fascynujących lektur w bieżącym roku.

Fot. zbiory prywatne Marcina Karnowskiego