Przed Paryżem broniłam się długo. Rękami, nogami i wszystkim, czym tylko się dało. Odstraszał mnie kicz przywożony przez znajomych: tu świecąca na wszystkie kolory tęczy wieża Eiffla, tam kryształowa kula z mini Paryżem pokrytym śniegiem. Kubki z uszkami w kształcie serca, badziewne breloczki i tandetne magnesy. Przereklamowane „miasto miłości” i „europejska stolica mody”.
Pojechałam, bo 5 stycznia brzmiał zbyt zimno i zbyt niezbyt jak na powrót do noworocznej Polski. Nie do końca wiedziałam, czego 5 stycznia mogę spodziewać się po Krakowie; czy wszystko będzie udawać jakąś taką sztuczną, trwającą chwilę po Nowym Roku świeżość, że niby zaczynamy rok z przytupem, że najedliśmy się w święta i wreszcie możemy (musimy) wytoczyć się z domu pełni dobrej energii na nowy rok? Czy znajomi zasypią mnie swoimi postanowieniami noworocznymi, które niczym nie będą się różnić od tych ubiegłorocznych? Czy będzie tylko źle, czy może bardzo źle?
Przekroczyłam kanał La Manche.
Paryż pokrywała gruba warstwa ciężkich chmur. Sekwana była szara, otoczona gołymi drzewami czekającymi na pierwsze przejawy wiosny. Kamienice dookoła, przyznam, ładne, dziewiętnastowieczne, haussmannowskie. Nie za dużo turystów, zdecydowanie mniej niż obwieszonych setkami świecących wieży Eiffla Senegalczyków, Kongijczyków, Nigeryjczyków i innych francuskojęzycznych Afrykańczyków.
Chciałam gdzieś usiąść, wystawić twarz do przebijającego się przez chmury słońca, chciałam przycupnąć, otworzyć książkę i zaciągnąć się paryskim powietrzem spoglądając od czasu do czasu na te wszystkie pary ciągnące do Paryża na romantyczny weekend; pary przechadzające się, ona w szpilkach, on ze swobodnie powiewającym szalikiem owiniętym niechlujnie wokół szyi, wzdłuż Sekwany a’la Carrie Bradshaw i Mr. Big. Szukając miłości i akordeonisty w czarnym, czerwonym, a najlepiej kraciastym berecie przygrywającego francuskie melodie dla amerykańskich turystów, którzy po Paryżu spodziewają się niczego innego jak scen z allenowskiego „O północy w Paryżu”.
Książki nie miałam. Jako zwolenniczka papieru, moje literackie zapasy zabrane na ten wyjazd doczytane zostały do ostatnich stron już kilka dni temu. Wpadnę do Shakespeare’a, pomyślałam, jak nie kupię to chociaż poczytam. Ogrzeje się. Popatrzę na Notre Dame przez poszarzałe okno. Poobserwuję ludzi, ach, jak ja to lubię.
Z Petit Pont zeszłam w rue de la Bûcherie. Pod numerem trzydziestym siódmym weszłam do zatłoczonego lokalu wypełnionego książkami na drewnianych regałach pod sam sufit, gdzie wydaniami Hemingwaya po trzydzieści euro zachwycały się grupki Koreanek z ukrycia robiących sobie zdjęcia swoimi ajfonami, tylko żeby nikt nie widział, bez flesza, bo przecież robienie zdjęć w sklepie jest zabronione. Przeciskając się przez tłum turystów udało mi się znaleźć schody oznakowane strzałką skierowaną w górę z podpisem poetry. Wyszłam więc po kilkunastu drewnianych stopniach i znalazłam się w innym świcie: pustym pomieszczeniu, w ciszy, z dala od chaosu parteru. Któż to w końcu sięga po poezję?
Ściany przykrywały plakaty i przepełnione książkami półki. Za mną łóżko ukryte we wnęce otoczonej najróżniejszymi egzemplarzami, bo, jak się później okazało, pierwsze piętro to nie tylko poezja, ale i mini biblioteka: książki, sofy, fotele, łóżka. Obok mnie kącik pisarski: biurko, krzesło i maszyna do pisania.
Pierwsze piętro to miejsce do pracy, pracownia dla młodych pisarzy, dla studentów, dla młodych myślicieli – na wzór pierwotnego Shakespeara and Company stworzonego przez Sylvię Beach na początku lat dwudziestych, miejsca spotkań ówczesnego światka literacko-artystycznego Paryża. To tam Hemingway kończył swoją pierwszą książkę, tam wydano „Ulissesa” Joyce’a, podczas gdy w Ameryce i Wielkiej Brytanii trafił on na listę pozycji zakazanych.
Tutaj spotykał się Burroughs z Ginsbergiem, tutaj… tutaj siedzę dzisiaj ja, patrzę na Norte Dame przez zapyziałe okno, przysiadam na łóżku i, zamiast sięgnąć po coś do poczytania, sama wyciągam mój notes i zaczynam pisać. Co jakiś czas zerkam na ludzi przechodzących po pokoju: niektórzy szukają czegoś na półkach, szukają jakiejś pozycji pomiędzy ciemnymi grzbietami wyłapującymi z pomieszczenia światło. Niektórzy tylko zerkają na pokój i nie widząc nic godnego uwagi idą dalej. Na mnie też pomału już czas; zbieram swoje rzeczy i skrzypiącymi schodami wracam do turystycznego chaosu.
Powłóczyłam się po Paryżu jeszcze kilka dni penetrując wszystkie antykwariaty, zarówno te książkowe jak i muzyczne dzielnic VIII i IX, których ulicami codziennie przechadzałam się wchłaniając jak najwięcej z miasta, które wciąż nie pozwoliło mi się całkowicie rozgryźć. Paryżem samym w sobie nie byłam rozczarowana, bo jak można być rozczarowanym miejscem, co do którego nie miało się zbytnich oczekiwań. I przyznać muszę, że wbrew temu, co w mojej głowie siedziało wcześniej, pośród taniego kiczu sprzedawanego amerykańskim turystom, ulice Paryża wciąż mają w sobie jakąś nutkę magii, Paryż wciąż, na swój własny sposób, jest kolebką sztuki – wystarczy zejść ze szlaku, zamknąć przewodnik, wejść do małej galerii i znaleźć coś i kogoś, kto tworzy Paryż dzisiejszy, by za te kilkanaście lat móc za nim zatęsknić tak, jak dzisiaj tęsknimy za Paryżem wieku dwudziestego.
Joanna Broniewska