Bookeriada

Wywiad: Najlepiej wyrażam siebie, pisząc. Rozmowa z Krystyną Januszewską

O swoich książkach, brzeskim powietrzu, rozczuleniu nad straconymi chwilami, przerabianiu straty oraz o powrotach do swoich opowiada pisarka Krystyna Januszewska. Miłośniczka Virginii Woolf w urzekająco szczerym i refleksyjnym wywiadzie mówi także o tym, że szczęście szybko powszednieje oraz zdradza, skąd wie, co w życiu jest najważniejsze.pobrane

Krystyna Januszewska – z wykształcenia biolog, z zawodu diagnosta. Żyje intensywnie między światem codziennej rutyny a magią fabuły, która od zawsze ją fascynuje. Zajęła się zawodowo pisaniem po zdobyciu nagrody w pierwszej edycji konkursu „Twojego Stylu” na pamiętniki Polek (1998), debiutując opowiadaniem „Odwiedził mnie mąż”, opublikowanym w zbiorze „Historie prawdziwe”. Dotychczas wydała kilka opowiadań i siedem powieści: „Przytulać kamienie” – wyróżnioną w konkursie Zysk i S-ka na najlepszą polską powieść, „Niebo ma kolor zielony”, „Rozbitek@brzeg.pl” – nominowaną do Nagrody Mediów Publicznych Cogito, „Ostatnia kwadra księżyca”, najnowszą, wydaną przez wydawnictwo Prószyński i S-ka „Dziedzictwo” (kliknij, by przeczytać naszą recenzję) oraz dla młodszych czytelników: „Dolina Motyli” i „Trzy światy” – wyróżnioną w konkursie „Uwierz w siłę wyobraźni”.

Od 2010 roku jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Strona autorki: http://www.januszewska.eu/

Pochodzi Pani z Brzegu na Opolszczyźnie i czuje się mocno związana z tym miejscem. Ta tęsknota za mityczną krainą szczęśliwości jest widoczna w Pani książkach. To zamierzony zabieg czy po prostu jakoś „samo z siebie” tak się dzieje?

To wynika z mojej sentymentalnej natury.

W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy;
tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie
straty, że kiedy się je traci – nie ma sprawy.

Trać co dzień coś nowego. Przyjmuj bez obawy
straconą szansę, upływ chwil, zgubione klucze.
W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy

– uspokaja mnie i oswaja z utratą Elizabeth Bishop w swoim wierszu „Ta jedna sztuka”. Niestety, dla mnie to za mało. Ja się zatracam w utracie – napisałby Jeremi Pokora. Rozczulam się nad każdą straconą chwilą. Mój młodszy syn, Piotr, odziedziczył tę cechę. Żal mi go. Miał kilka lat, wspominam tę chwilę często, byliśmy na spacerze. Poprosił o cukierka, podałam mu krówkę, zjadł i zaczął płakać, a ja nie mogłam go uspokoić. Powiedział zrozpaczony, że niechcąco wyrzucił papierek. Pomyślałam, o, jak dobrze wychowałam dziecko. Ale on, płacząc, dodał, że to dlatego, że już nigdy go nie zobaczy. I do dziś zbiera te swoje życiowe drobiazgi w kartonach i pudełkach. Zastawił strych w naszym domu kamykami, muszelkami, sklejanymi mozolnie modelami czołgów. Marzy o domu, w którym będzie mógł urządzić izbę pamięci pamiątkom. Utratę można więc przerabiać  na wiele sposobów. Ja ją przerabiam, pisząc. Książki, które dotychczas wydałam, to małe hołdy oddane ludziom i miejscom. Robię to odruchowo, jakbym miała na spirali DNA zapisany kod pod tytułem „Powroty”. Wracam do ukochanych miejsc także cieleśnie. Brzeg odwiedzam dość często, najchętniej sama. Wtedy nabieram energii, wypełniam się brzeskim powietrzem, jak balon helem i jestem szczęśliwsza, mogę latać. Brzeg to stare, piastowskie miasto, wyjątkowo pięknie położone, zatopione w czterech parkach założonych  w połowie XIX wieku: Centralnym, Odrzańskim, parkiem Nad Fosą  oraz rozległym Parkiem Wolności.  Urodzić się w takim mieście to prawdziwe szczęście. Lecz utraciłam Brzeg. Porzuciłam południe Polski, a wraz z nim niemal całą rodzinę. Zostawiłam parki, domy, magiczne ogrody i ludzi, których kochałam. W roku 1960 rodzice przenieśli się do Poznania. Wtedy podróżowanie nie było takie proste jak dzisiaj, więc tęskniłam.

Niemal wszyscy z wiekiem zaczynają tęsknić do miejsca, z którego pochodzą. Młody człowiek pragnie zmian, odchodzi z ulgą z rodzinnego domu, żeby stać się niezależną jednostką. Odcina tak zwaną pępowinę, a gdy wypełni swoje zadanie, powraca do punktu wyjścia jak morderca na miejsce zbrodni. Wie już wszystko, czego się chciał dowiedzieć, więc pora wracać do swoich. Moje powroty to książki. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że książek nie piszę dla siebie. Dla siebie można pisać pamiętnik. Dlatego staram się nie dręczyć czytelników zbytnią ckliwością. Mityczne krainy pojawiają się na stronach książek mimochodem, trafiają tam  i ludzie, lecz nie burzy to zasad przyjętych przy pisaniu powieści. Można spokojnie wtopić się w ich fabułę bez obaw, że zrobi się nudno i smętnie.

W swoim pamiętniku na rok przed maturą napisała Pani: „Chciałabym kiedyś móc to wszystko opisać, podzielić się z innymi tym, co zbiera się w mojej głowie od lat. Chciałabym ulżyć jej, odciążyć, przenosząc wszystkie myśli na papier”. Czy to już było konkretne pragnienie skupienia się na pisaniu, czy jeszcze mrzonki młodej dziewczyny?

Życie jest cudem, gdy byłam dziewczyną, życie było jednym pasmem odkryć – moje życie. Po prostu cud – jedno z najpiękniejszych zdań z książki Virginii Woolf „Lata”. Takie zdania chwytają za gardło. Czy w głębi serca nie wszyscy podobnie czujemy? Dzieci ten cud odbierają instynktownie. My, dorośli, doceniamy go dopiero u schyłku życia. Przecież gdyby się zastanowić, doświadczamy tych cudów na co dzień, tylko one gdzieś nam przeciekają przez palce, muskane tylko świadomością. Zdarza się przeżyć wzruszenie, zachwyt chwilą, zdarzeniem, pięknym krajobrazem, człowiekiem. Ta chwila niestety umyka zbyt szybko, rzadko zostawia trwały ślad w pamięci. To straszne, że złe przeżycia potrafią w kilka sekund zapisać się w bagażu doświadczeń. Chwilom pięknym potrzeba o wiele więcej czasu, coraz to nowych powrotów, powtórzeń, zapewnień. Ileż razy trzeba kogoś zapewniać o miłości, ilu dostarczać dowodów uczucia, żeby w końcu uwierzył, a jak niewiele, żeby zranić. Na przykład dziecko – dbamy o nie, karmimy, zaspokajamy zachcianki, spełniamy tysiące próśb, dajemy wszystko, o czym zamarzy, a wystarczy, że raz nie kupimy drewnianego konika, jakiejś nieważnej zabawki, jeden jedyny raz nie damy na coś zezwolenia, wszystko przepada, pamiętać nam będą do śmierci. – Ten fragment zapożyczyłam z internetowego miesięcznika „Libertas”. Swego czasu pisałam w nim  na temat swoich rozmyślań o myśleniu. Zafascynowana autorką „Lat” zrozumiałam, że niektórzy ludzie tak mają ( nie, żebym się porównywała z VW), że myślenie jest dla nich torturą od dziecka. Za dużo myślą, rozdrabniają, rozwlekają. Ja mam podobnie, wszystko przeżywam i analizuję drobiazgowo. Całe noce bez snu, a dni jak w malignie. I znowu kłania się Virginia Woolf –

Czemu ja na wszystko zwracam uwagę? Dlaczego muszę myśleć? – Nie chciała już myśleć. Chciałaby, żeby były jakieś kotary, jak w przedziałach pociągu, którymi można by zasłonić światło i przyćmić umysł. Taka niebieska kotara, którą się opuszcza w czasie podróży nocą. Myślenie jest udręką; czemuż więc nie przestać myśleć, nie dać się ponieść prądowi, nie pogrążyć się w marzeniu?

Chyba już w dzieciństwie przeczuwałam, że będę musiała znaleźć sposób zamykania myśli w słowa. Nie jestem mówcą. Zawsze byłam trochę nieśmiała. Właściwie jestem  do dziś, tyle, że teraz lepiej sobie z tym radzę. Kamufluję nieśmiałość, a natrętne myśli zagłuszam słuchaniem muzyki, audiobooków lub po prostu radiowej trójki. Najlepiej wyrażam siebie, pisząc. Gdy miałam do zakomunikowania coś  ważnego, dostarczałam to konkretnej osobie na piśmie. Przez wiele lat pisałam pamiętnik. Po wyjściu za mąż przestałam. Życie stało się zbyt skomplikowane. Wielu spraw nie rozumiałam. Bałam się, że codzienne sprawozdania przestaną być szczere. Z drugiej strony przybyło obowiązków, pojawiły się inne priorytety. Musiałam zapomnieć na wiele lat, że istnieje jakieś „ja” lub „moje”. 

Co takiego wydarzyło się w roku 1997, że zdecydowała się Pani wysłać swoją pracę na konkurs literacki ogłoszony przez „Twój Styl”? Konkurs, który zresztą rok później Pani wygrała, będąc ocenianą przez Krystynę Koftę i Tomasza Jastruna?

Oj, wiele. Po pierwsze, córka zaczęła studia, syn zdawał maturę, a młodszy syn radził sobie bez nadzoru i nie sprawiał kłopotów. Stanęłam finansowo na nogi, los firmy już mi nie spędzał snu z powiek. Nie byłam życiu tak potrzebna jak dawniej. Tymczasem na początku tamtej dekady Polska weszła w okres wielkich przemian politycznych i gospodarczych. Pojawiły się nowe perspektywy. Księgarnie świecące dotychczas pustkami zaczęły nabierać kolorów. Pojawiły się nowe czasopisma, „Sukces” 1989, „Pani” 1990, pierwszy numer polskiego wydania „Playboya” i „Twój Styl” 1991. W 1991 roku powołana też została w Polsce spółka Empik. Powstawały, jak grzyby po deszczu, niezależne, polskie wydawnictwa, nowe nazwiska na grzbietach książek. Sporo się działo na rynku wydawniczym.

W tym czasie poza pracą zawodową, razem z córką  zajmowałam się pisaniem felietonów kulturalnych dla miejscowej gazety Kurier Rogoziński ( już wtedy mieszkałam poza Poznaniem). Rozkręciłam się. Czułam, że znowu chce mi się pisać. Tymczasem w 1997 roku „Twój Styl” ogłosił konkurs na pamiętniki Polek. Postanowiłam spróbować. Wtedy wszyscy czuli, że w kraju zaczyna się przypływ, powiał wiatr odnowy, erupcja pomysłów. Polakom urosły skrzydła, mnie również. Próba zmiany dotyczyła wszystkich form działalności, inwestowaliśmy w swoje talenty jak biblijni niewolnicy. Nagroda za opowiadanie pod tytułem „Odwiedził mnie mój mąż” była zaskoczeniem. Pamiętam, że w tym samym czasie zabawiałam się rozwiązywaniem krzyżówek, ot, taka ówczesna moda (przypominam, że nie było wtedy wielu możliwości). Wysyłałam te krzyżówki uparcie w nadziei, że może wygram fajne perfumy, torebkę albo jedwabną apaszkę. Wypatrywałam koperty z nagrodą. Tymczasem po wielu miesiącach od wysłania opowiadania doszła do mnie informacja, że zostałam laureatką konkursu „Twojego Stylu”. Pomyślałam wtedy, szkoda, że to nie torebka. Nie wierzyłam, że zmyślone opowiadanie mogło się spodobać Krystynie Kofcie, mojej ulubionej pisarce. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że ten konkurs okaże się furtką do świata, o którym marzyłam od dziecka. A kilka lat po tym zdarzeniu, dokładnie w roku 2008 Krystyna Kofta napisała rekomendację na okładkę mojej piątej powieści pod tytułem „Rozbitek@brzeg.pl”.

W latach sześćdziesiątych zachwycałam się książkami Ewy Lach. Pierwszą książkę pod tytułem „Zielona banda”, a potem kolejną „Na latającym dywanie” autorka napisała, mając 14 i 16 lat. Byłam zazdrosna, też tak chciałam. Pisarskie próby nie były jednak obiecujące. Myślałam, że już nic z tego nie będzie. A tu niespodzianka, udało się, choć ze sporym poślizgiem, tak około trzydziestu pięciu lat.


Gdy patrzy Pani na siebie jako debiutantkę z 1997 roku i przygląda się sobie dziś, mając w dorobku kilka opowiadań i siedem powieści, jak z perspektywy czasu ocenia Pani swoją twórczą drogę? Co Panią najbardziej zaskoczyło?

Chyba to, że jesteśmy istotami, którym trzeba dostarczać kolejnych szczęść i szczęść, że szczęścia tak szybko powszednieją. Również to, jak trudno ułożyć sobie scenariusz na życie. Czasami nawet ogólne założenia trzeba weryfikować, jak w autopilocie.

 Po konkursie „Twojego Stylu” i za namową znajomej, Iwony Banach, koleżanki po piórze, postanowiłam pójść za ciosem. Wydawnictwo Zysk i S-ka oraz Świat Książki ogłaszał kolejny konkurs na polską powieść. Pomyślałam, że porywam się z motyką na słońce. Postanowiłam jednak spróbować. Nigdy nie bałam się przegrywać. Przyzwyczaiłam się, że nie jestem doskonała, a porażki należy przyjmować spokojnie, lecz przegapić okazję to przestępstwo. Napisałam dwie książki. Pisałam po nocach. Tylko wtedy mogłam skorzystać z jedynego w domu komputera, który zazwyczaj oblegały dzieci. Początkowo brano mnie za dziwaczkę. Żeby uniknąć komentarzy, kładłam się spać razem z domownikami. Gdy w domu zapadała cisza, wstawałam, żeby pisać. Opłaciło się, ponieważ obie książki weszły do finału, a jedna z nich została nagrodzona. To była powieść „Przytulać kamienie”. Następnego roku w konkursie Media Rodzina i Muza dostałam wyróżnienie za książkę dla młodzieży „Trzy Światy”, a kilka lat później nominację do Nagrody Mediów Publicznych „Cogito” za opowieść o mężczyźnie, który chciał zostać wielkim artystą, czyli „Rozbitek@brzeg.pl”. W zasadzie byłam kobietą sukcesu, miałam też wszelkie warunki do tego, żeby się w pełni poświęcić pisaniu. Ale codzienność składa się z wielu elementów. Nie dało się zamieść jej pod dywan. Codzienność i dorosłość, w którą weszłam dość szybko, proza życia i praca wymagały odpowiedzialności. Trzeba było otrzepać piórka i wybrać optymalny kierunek dla wszystkich pasażerów w samolocie.

 Ciągle dorastam, poznaję siebie, mam lepsze zdanie o własnych możliwościach, lecz wiem, że każdy w życiu ma swoje miejsce i szczyt nie uszczęśliwia na wieczność. Mnie uszczęśliwia szczęście innych, ja się nie liczę. Tego mnie nauczyło życie i pisanie książek. Spotkałam na tej drodze wielu ciekawych ludzi. Dobrych i wspaniałych pisarzy, poetów. Naczytałam się o nich, nasłuchałam i wiem, że bycie wielką gwiazdą w jakiejkolwiek dziedzinie nie zastąpi rodzinnej miłości. Poetka, Krystyna Konecka, szczęśliwa mama i babcia, a do tego, a może przede wszystkim,  autorka cudnych sonetów, które jak rodzynki (sonety, nie dzieci) w cieście umieszczam w książkach, powtarza mi często, że nic nie znaczą nagrody i medale, kiedy wraca się do pustego domu.   

Pani najnowsza powieść „Dziedzictwo” to saga rodzinna oparta na wspomnieniach. Dla kogo, w Pani ocenie, jest to książka?

Dla wszystkich książek, które napisałam, miałam ustalonego odbiorcę. Żyję sobie, żyję, param się z codziennością i nagle coś się wydarzy i jestem w pełnej gotowości, piszę. Tymczasem „Dziedzictwo” wyłaniało się zza horyzontu niemrawo, bardziej jak obowiązek niż misja. Podobnie jak w latach dziewięćdziesiątych, tak teraz, kilka lat wstecz zrozumiałam, że wokół mnie robi się pusto. To odchodziło kolejne pokolenie, pokolenie moich rodziców. Odchodzili, zabierając ze sobą prawdę tamtych czasów. Odchodziła ode mnie historia. Patrzyłam na smutek w oczach mojej mamy i ojca, skurczył się ich świat. Na pokładzie samolotu coraz więcej pustych foteli, w oknach ich oczu widać lądowisko, nie ma już tamtych ulic, sklepów, ławeczek. Pod ich balkonem wyrasta kolejna galeria, stawiają bilbordy, zabierając resztki światła w ich domu. Momenty szczęścia błyszczały przez chwilę i gasły w przeczuciu końca. Najszczęśliwsi czuli się, wspominając, jakby cofając się w czasie, wydłużali życie. Któregoś dnia pomyślałam, że można by przekuć te wspomnienia w czyn. Ponieważ rodzice mimo wieku spełniali się w czynach dość dobrze i jak robili coś, to na sto procent, więc z zabawy powstał projekt, żeby zostawić po sobie wymierny ślad i dowód istnienia. Pracowali nad tym pięć lat, zwarli siły, zapomnieli o swoich smutkach, chorobach i udrękach starości. Praca i bycie w grupie uszczęśliwiło ich na długo, ale nie tylko moich rodziców. Później konfrontacja zapisków z prawdą historyczną, wizyty w miejscach, spotkania z ludźmi. Okazało się, że ta historia także innych porywa, że jest ważna dla starych i młodych, bliskich i dalekich. Zakochałam się w tej historii, choć przecież w części  znałam ją od dziecka, a później mogłam przeczytać w  zebranych wspomnieniach. W rozmowach z czytelnikami przy okazji literackich spotkań pytałam, czy warto ją upowszechnić. Odpowiedź była pozytywna, a pisanie jednym, wielkim odkrywaniem.

Na ile „Dziedzictwo” jest powieścią autobiograficzną? Ile jest Krystyny Januszewskiej w tej historii?

Na to pytanie w zasadzie już odpowiedziałam. Mogę jedynie dodać, że książka żyje teraz swoim życiem, a najbardziej żyje w miejscach, w których toczy się akcja.  Okazało się, że dzięki niej udało się uzupełnić pewną lukę w historii regionu. Ta luka dotyczy grupy ludzi, którzy opuścili swoje dziedzictwo i poszli w świat w poszukiwaniu szczęścia. Mowa jest o czterdziestu polskich rodzinach, których losy ugrzęzły w zawierusze historii i wojny, a teraz, za przyczyną zbiorowego trudu, udało się wypełnić luki w miejscowych kronikach. Uspokajam ewentualnych czytelników, że kto nie chce lub nie lubi psuć sobie czytania świadomością, że uczestniczy w odgrzewaniu kotletów, że nie spotka go nic takiego. Książkę czyta się jak zwykłą, a jednocześnie niezwykłą powieść pełną niespodzianek i ciekawych zwrotów akcji. Można spokojnie potraktować ją jak literacką fabułę.

Z wykształcenia jest Pani biologiem, z zawodu diagnostą. Otworzyła Pani własne laboratorium analityczne. Ma Pani rodzinę. I dodatkowo maluje Pani. Jak w tym wszystkim znajduje Pani czas na pisanie? Kolejne powieści powstają jakby mimochodem czy potrzebuje Pani samotności i odosobnienia?

Zgadza się, od roku 1992 prowadzę laboratorium analityczne. Laboratorium jest wynikiem moich poszukiwań. Wcześniej próbowałam swoich sił w różnych dziedzinach. Bardzo chciałam być niezależna finansowo. Udało się, w 1992 roku sprzedałam staruszka malucha. Starczyło mi na pół Epola, to jeden z pierwszych półautomatów analitycznych wyprodukowanych w Polsce w zakładach Kasprzaka, które rozpadły się w wyniku ówczesnych reform i na tych zgliszczach powstało kilka polskich firm prywatnych. Resztę sumy spłacałam rzetelnie, a potem przyszły kolejne i kolejne wydatki. Teraz mam firmę w całości zautomatyzowaną i trzy przekochane współpracowniczki, bez których nie byłoby żadnego pisania. Gdybym była osobą samotną, z pewnością napisałabym dużo więcej książek, ale wtedy byłabym uboższa o te prawdziwe momenty szczęścia, które przeżywałam i przeżywam bez końca. Generalnie jestem kurą domową, leniuchem, marzycielką, beksą, kotem fotelowym, zmarzlakiem i istotą bojaźliwą. Na szczęście Matka i Ojciec powiedzieli mi kiedyś, co jest najważniejsze i czego trzeba pilnować, doglądać i kochać. Więc wstaję rano, włączam swój mały silniczek i jadę do przodu. Rzadko narzekam. Cieszę się z owoców. 

Piszę tylko wtedy, kiedy mogę. Nie słucham przy tym radia,  łatwo się rozpraszam. Potrzebuję ciszy, ale pisałam też w hałasie, między obiadem a kawą, siedząc przy chorej teściowej, która mieszkała z nami przez dłuższy czas i gotując obiad. Ale kocham być w domu sama i nie robić nic, co najwyżej czytać książki. To mi się teraz coraz częściej zdarza. Czasami maluję, a to zupełnie inna historia. Ogólnie, nie mam do tego talentu, ale jest we mnie upór. Tak jak wałkuję tekst, żeby wydobyć z niego coś na kształt perełki, tak maluję i poprawiam, maluję i poprawiam, aż w końcu coś się z bazgrołów wyłoni. Maluję pstrokate obrazy, kocham kiczowate kolory, uśmiecham się do zieleni, ona mnie zawsze podtrzyma na duchu.

W Pani krótkiej biografii zamieszczonej na Pani stronie internetowej można przeczytać: „Januszewska jest wciąż osobą poszukującą. Stawia sobie kolejne wymagania i konsekwentnie je realizuje”. Czego poszukuje Pani w tej chwili i czy z nowym rokiem stawia sobie Pani jakieś wymagania?

Mówiąc językiem wojskowym powinnam już zwijać pozycje i wreszcie odpocząć. Jednak wiem, że to nie jest wersja dla mnie. Jestem jeszcze za młoda, nie odczuwam upływu czasu. Nie wytrzymam z łokciami na poduszce zawieszona na parapecie. Gdyby ktoś zmienił mój wygląd, bez problemu zostałabym dzieckiem. Mam plastyczną naturę, przystosowawczą. W sumie ciekawe, co by ze mnie po raz drugi wyrosło? Oczywiście, że mam jeszcze kilka scenariuszy. Po pierwsze, zaczęłam już pisać dalszy ciąg „Dziedzictwa”. Musi Pani wiedzieć, że materiału starczy mi na kilka grubych książek. Marzy mi się także powrót do Poznania, mieszka tam trójka moich dzieci z rodzinami, są jeszcze rodzice, znajomi. Chciałabym wrócić do mojej drugiej, małej  ojczyzny.

I ostatnie pytanie: Wierzy Pani w to, że literatura ma wpływ na świat? Jaki i dlaczego?

Nie bez powodu powstała cenzura. Po wynalezieniu druku przez Jana Gutenberga, już chwilę po tym zaczęto wprowadzać kontrolę słowa pisanego. Władza wpadła w panikę, gdy skończyła się era wędrujących bajarzy, a zaczęła era druku, a wraz z nią pojawiająca się możliwość szybkiego rozprzestrzeniania informacji wśród społeczeństwa. To było jak dzisiejszy Internet. Wichrzyciele, teoretycy, oszuści, a z drugiej strony podatne na sugestie tłumy. Już wtedy wprowadzono dokładną kontrolę wszystkich druków, jeszcze przed publikacją. Niedługo po tym Kościół ogłosił listę książek zakazanych.

Literatura jest środkiem, który cywilizuje i niszczy. Nie jest jednoznaczna, jest nośnikiem dobrego i złego.  Jednym każe budować, innym burzyć, a nawet zabijać. To zależy, czego w niej szukamy, czego oczekujemy i w jaki sposób wykorzystamy. Każdy może czerpać według potrzeby z tego, co dla świata jest dobre, ale w równym stopniu może ją wykorzystać w złych zamiarach. Literatura jest wszechstronna, a jednak nie daje jednoznacznej odpowiedzi jak żyć, żeby być szczęśliwym. Mimo że przez minione wieki napisano wiele tysięcy poradników, tysiące psychologicznych rozpraw, opisów wojen i przewrotów, ludzkość dalej błądzi w ciemności. O tym między innymi jest jedna z moich poprzednich książek. Bohater wspierał się przez całe życie lekturami, wierzył w ich zbawienną moc, a i tak nie potrafił ich właściwie zastosować.

Dziękuję za rozmowę.

Ewelina Tondys

Fot. Monika Lisiecka