O swoich książkach, brzeskim powietrzu, rozczuleniu nad straconymi chwilami, przerabianiu straty oraz o powrotach do swoich opowiada pisarka Krystyna Januszewska. Miłośniczka Virginii Woolf w urzekająco szczerym i refleksyjnym wywiadzie mówi także o tym, że szczęście szybko powszednieje oraz zdradza, skąd wie, co w życiu jest najważniejsze.pobrane

Krystyna Januszewska – z wykształcenia biolog, z zawodu diagnosta. Żyje intensywnie między światem codziennej rutyny a magią fabuły, która od zawsze ją fascynuje. Zajęła się zawodowo pisaniem po zdobyciu nagrody w pierwszej edycji konkursu „Twojego Stylu” na pamiętniki Polek (1998), debiutując opowiadaniem „Odwiedził mnie mąż”, opublikowanym w zbiorze „Historie prawdziwe”. Dotychczas wydała kilka opowiadań i siedem powieści: „Przytulać kamienie” – wyróżnioną w konkursie Zysk i S-ka na najlepszą polską powieść, „Niebo ma kolor zielony”, „Rozbitek@brzeg.pl” – nominowaną do Nagrody Mediów Publicznych Cogito, „Ostatnia kwadra księżyca”, najnowszą, wydaną przez wydawnictwo Prószyński i S-ka „Dziedzictwo” (kliknij, by przeczytać naszą recenzję) oraz dla młodszych czytelników: „Dolina Motyli” i „Trzy światy” – wyróżnioną w konkursie „Uwierz w siłę wyobraźni”.

Od 2010 roku jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Strona autorki: http://www.januszewska.eu/

Pochodzi Pani z Brzegu na Opolszczyźnie i czuje się mocno związana z tym miejscem. Ta tęsknota za mityczną krainą szczęśliwości jest widoczna w Pani książkach. To zamierzony zabieg czy po prostu jakoś „samo z siebie” tak się dzieje?

To wynika z mojej sentymentalnej natury.

W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy;
tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie
straty, że kiedy się je traci – nie ma sprawy.

Trać co dzień coś nowego. Przyjmuj bez obawy
straconą szansę, upływ chwil, zgubione klucze.
W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy

– uspokaja mnie i oswaja z utratą Elizabeth Bishop w swoim wierszu „Ta jedna sztuka”. Niestety, dla mnie to za mało. Ja się zatracam w utracie – napisałby Jeremi Pokora. Rozczulam się nad każdą straconą chwilą. Mój młodszy syn, Piotr, odziedziczył tę cechę. Żal mi go. Miał kilka lat, wspominam tę chwilę często, byliśmy na spacerze. Poprosił o cukierka, podałam mu krówkę, zjadł i zaczął płakać, a ja nie mogłam go uspokoić. Powiedział zrozpaczony, że niechcąco wyrzucił papierek. Pomyślałam, o, jak dobrze wychowałam dziecko. Ale on, płacząc, dodał, że to dlatego, że już nigdy go nie zobaczy. I do dziś zbiera te swoje życiowe drobiazgi w kartonach i pudełkach. Zastawił strych w naszym domu kamykami, muszelkami, sklejanymi mozolnie modelami czołgów. Marzy o domu, w którym będzie mógł urządzić izbę pamięci pamiątkom. Utratę można więc przerabiać  na wiele sposobów. Ja ją przerabiam, pisząc. Książki, które dotychczas wydałam, to małe hołdy oddane ludziom i miejscom. Robię to odruchowo, jakbym miała na spirali DNA zapisany kod pod tytułem „Powroty”. Wracam do ukochanych miejsc także cieleśnie. Brzeg odwiedzam dość często, najchętniej sama. Wtedy nabieram energii, wypełniam się brzeskim powietrzem, jak balon helem i jestem szczęśliwsza, mogę latać. Brzeg to stare, piastowskie miasto, wyjątkowo pięknie położone, zatopione w czterech parkach założonych  w połowie XIX wieku: Centralnym, Odrzańskim, parkiem Nad Fosą  oraz rozległym Parkiem Wolności.  Urodzić się w takim mieście to prawdziwe szczęście. Lecz utraciłam Brzeg. Porzuciłam południe Polski, a wraz z nim niemal całą rodzinę. Zostawiłam parki, domy, magiczne ogrody i ludzi, których kochałam. W roku 1960 rodzice przenieśli się do Poznania. Wtedy podróżowanie nie było takie proste jak dzisiaj, więc tęskniłam.

Niemal wszyscy z wiekiem zaczynają tęsknić do miejsca, z którego pochodzą. Młody człowiek pragnie zmian, odchodzi z ulgą z rodzinnego domu, żeby stać się niezależną jednostką. Odcina tak zwaną pępowinę, a gdy wypełni swoje zadanie, powraca do punktu wyjścia jak morderca na miejsce zbrodni. Wie już wszystko, czego się chciał dowiedzieć, więc pora wracać do swoich. Moje powroty to książki. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że książek nie piszę dla siebie. Dla siebie można pisać pamiętnik. Dlatego staram się nie dręczyć czytelników zbytnią ckliwością. Mityczne krainy pojawiają się na stronach książek mimochodem, trafiają tam  i ludzie, lecz nie burzy to zasad przyjętych przy pisaniu powieści. Można spokojnie wtopić się w ich fabułę bez obaw, że zrobi się nudno i smętnie.

W swoim pamiętniku na rok przed maturą napisała Pani: „Chciałabym kiedyś móc to wszystko opisać, podzielić się z innymi tym, co zbiera się w mojej głowie od lat. Chciałabym ulżyć jej, odciążyć, przenosząc wszystkie myśli na papier”. Czy to już było konkretne pragnienie skupienia się na pisaniu, czy jeszcze mrzonki młodej dziewczyny?

Życie jest cudem, gdy byłam dziewczyną, życie było jednym pasmem odkryć – moje życie. Po prostu cud – jedno z najpiękniejszych zdań z książki Virginii Woolf „Lata”. Takie zdania chwytają za gardło. Czy w głębi serca nie wszyscy podobnie czujemy? Dzieci ten cud odbierają instynktownie. My, dorośli, doceniamy go dopiero u schyłku życia. Przecież gdyby się zastanowić, doświadczamy tych cudów na co dzień, tylko one gdzieś nam przeciekają przez palce, muskane tylko świadomością. Zdarza się przeżyć wzruszenie, zachwyt chwilą, zdarzeniem, pięknym krajobrazem, człowiekiem. Ta chwila niestety umyka zbyt szybko, rzadko zostawia trwały ślad w pamięci. To straszne, że złe przeżycia potrafią w kilka sekund zapisać się w bagażu doświadczeń. Chwilom pięknym potrzeba o wiele więcej czasu, coraz to nowych powrotów, powtórzeń, zapewnień. Ileż razy trzeba kogoś zapewniać o miłości, ilu dostarczać dowodów uczucia, żeby w końcu uwierzył, a jak niewiele, żeby zranić. Na przykład dziecko – dbamy o nie, karmimy, zaspokajamy zachcianki, spełniamy tysiące próśb, dajemy wszystko, o czym zamarzy, a wystarczy, że raz nie kupimy drewnianego konika, jakiejś nieważnej zabawki, jeden jedyny raz nie damy na coś zezwolenia, wszystko przepada, pamiętać nam będą do śmierci. – Ten fragment zapożyczyłam z internetowego miesięcznika „Libertas”. Swego czasu pisałam w nim  na temat swoich rozmyślań o myśleniu. Zafascynowana autorką „Lat” zrozumiałam, że niektórzy ludzie tak mają ( nie, żebym się porównywała z VW), że myślenie jest dla nich torturą od dziecka. Za dużo myślą, rozdrabniają, rozwlekają. Ja mam podobnie, wszystko przeżywam i analizuję drobiazgowo. Całe noce bez snu, a dni jak w malignie. I znowu kłania się Virginia Woolf –

Czemu ja na wszystko zwracam uwagę? Dlaczego muszę myśleć? – Nie chciała już myśleć. Chciałaby, żeby były jakieś kotary, jak w przedziałach pociągu, którymi można by zasłonić światło i przyćmić umysł. Taka niebieska kotara, którą się opuszcza w czasie podróży nocą. Myślenie jest udręką; czemuż więc nie przestać myśleć, nie dać się ponieść prądowi, nie pogrążyć się w marzeniu?

Chyba już w dzieciństwie przeczuwałam, że będę musiała znaleźć sposób zamykania myśli w słowa. Nie jestem mówcą. Zawsze byłam trochę nieśmiała. Właściwie jestem  do dziś, tyle, że teraz lepiej sobie z tym radzę. Kamufluję nieśmiałość, a natrętne myśli zagłuszam słuchaniem muzyki, audiobooków lub po prostu radiowej trójki. Najlepiej wyrażam siebie, pisząc. Gdy miałam do zakomunikowania coś  ważnego, dostarczałam to konkretnej osobie na piśmie. Przez wiele lat pisałam pamiętnik. Po wyjściu za mąż przestałam. Życie stało się zbyt skomplikowane. Wielu spraw nie rozumiałam. Bałam się, że codzienne sprawozdania przestaną być szczere. Z drugiej strony przybyło obowiązków, pojawiły się inne priorytety. Musiałam zapomnieć na wiele lat, że istnieje jakieś „ja” lub „moje”. 

Co takiego wydarzyło się w roku 1997, że zdecydowała się Pani wysłać swoją pracę na konkurs literacki ogłoszony przez „Twój Styl”? Konkurs, który zresztą rok później Pani wygrała, będąc ocenianą przez Krystynę Koftę i Tomasza Jastruna?

Oj, wiele. Po pierwsze, córka zaczęła studia, syn zdawał maturę, a młodszy syn radził sobie bez nadzoru i nie sprawiał kłopotów. Stanęłam finansowo na nogi, los firmy już mi nie spędzał snu z powiek. Nie byłam życiu tak potrzebna jak dawniej. Tymczasem na początku tamtej dekady Polska weszła w okres wielkich przemian politycznych i gospodarczych. Pojawiły się nowe perspektywy. Księgarnie świecące dotychczas pustkami zaczęły nabierać kolorów. Pojawiły się nowe czasopisma, „Sukces” 1989, „Pani” 1990, pierwszy numer polskiego wydania „Playboya” i „Twój Styl” 1991. W 1991 roku powołana też została w Polsce spółka Empik. Powstawały, jak grzyby po deszczu, niezależne, polskie wydawnictwa, nowe nazwiska na grzbietach książek. Sporo się działo na rynku wydawniczym.

W tym czasie poza pracą zawodową, razem z córką  zajmowałam się pisaniem felietonów kulturalnych dla miejscowej gazety Kurier Rogoziński ( już wtedy mieszkałam poza Poznaniem). Rozkręciłam się. Czułam, że znowu chce mi się pisać. Tymczasem w 1997 roku „Twój Styl” ogłosił konkurs na pamiętniki Polek. Postanowiłam spróbować. Wtedy wszyscy czuli, że w kraju zaczyna się przypływ, powiał wiatr odnowy, erupcja pomysłów. Polakom urosły skrzydła, mnie również. Próba zmiany dotyczyła wszystkich form działalności, inwestowaliśmy w swoje talenty jak biblijni niewolnicy. Nagroda za opowiadanie pod tytułem „Odwiedził mnie mój mąż” była zaskoczeniem. Pamiętam, że w tym samym czasie zabawiałam się rozwiązywaniem krzyżówek, ot, taka ówczesna moda (przypominam, że nie było wtedy wielu możliwości). Wysyłałam te krzyżówki uparcie w nadziei, że może wygram fajne perfumy, torebkę albo jedwabną apaszkę. Wypatrywałam koperty z nagrodą. Tymczasem po wielu miesiącach od wysłania opowiadania doszła do mnie informacja, że zostałam laureatką konkursu „Twojego Stylu”. Pomyślałam wtedy, szkoda, że to nie torebka. Nie wierzyłam, że zmyślone opowiadanie mogło się spodobać Krystynie Kofcie, mojej ulubionej pisarce. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że ten konkurs okaże się furtką do świata, o którym marzyłam od dziecka. A kilka lat po tym zdarzeniu, dokładnie w roku 2008 Krystyna Kofta napisała rekomendację na okładkę mojej piątej powieści pod tytułem „Rozbitek@brzeg.pl”.

W latach sześćdziesiątych zachwycałam się książkami Ewy Lach. Pierwszą książkę pod tytułem „Zielona banda”, a potem kolejną „Na latającym dywanie” autorka napisała, mając 14 i 16 lat. Byłam zazdrosna, też tak chciałam. Pisarskie próby nie były jednak obiecujące. Myślałam, że już nic z tego nie będzie. A tu niespodzianka, udało się, choć ze sporym poślizgiem, tak około trzydziestu pięciu lat.