Bookeriada

Wywiad: Zapomnienie jest złudzeniem. Rozmowa z Nino Haratischwili

Nino Haratischwili w rozmowie z Insą Wilke na temat swej obejmującej stulecie powieści “Ósme życie (dla Brilki)”.

Kawiarnia w hamburskim Schanzenviertel. Nino Haratischwili odpala papierosa i śmieje się głośno, opowiadając o tym, jak ostatnio potrzebowała swego aktu urodzenia. Widnieje na nim wciąż ZSRR, a Lenin czuwa nad jej imieniem. Był to rok 1983. Teraz, trzydzieści jeden lat później, pozwala ona zmartwychwstać w swej powieści między innymi również i tym czasom.


Zobacz również: fragment książki „Ósme życie”, kilka słów o pisarce, relację z wieczoru autorskiego i nasz wywiad z pisarką.




Inse Wilke: Rozpoczyna Pani swoją powieść portretem Gruzji z perspektywy narratorki Nizy, urodzonej w Tbilisi w 1973 roku i mieszkającej w Berlinie. Jak pamięta Pani Gruzję z czasów dzieciństwa?

Nino Haratischwili Mój stosunek do tego kraju łączył się zawsze ze skrajnościami. Dzieciństwo w Związku Radzieckim definiował porządek i jasne struktury, i jako dzieciństwo samo w sobie było piękne. W książce wyliczam w pewnym miejscu, jakie rzeczy ucieleśniają dla mnie Gruzję mego dzieciństwa: od niebiesko-białych, trójkątnych opakowań po kefirze, aż po obrzydliwe konserwy rybne. Załamanie nastąpiło wtedy, w 1989 roku. Wraz z rozpoczęciem pierestrojki Gruzja kojarzy mi się już potem wyłącznie z klęską utopii, chaosem, inflacją, walkami o władzę. I ze społeczeństwem podzielonym do żywego, które po dziś dzień, choć kraj się już zmienił, nie potrafić żyć w zgodzie tak, jak by tego pragnęło.

Jako nastolatka żyła Pani z matką w Niemczech przez dwa lata, zanim jako już dwudziestolatka przeprowadziła się Pani na studia do Hamburga. Ta nieobecność była lżejsza do zniesienia niż historyczny przełom?

Naturalnie zdałam sobie z tego sprawę dopiero później. W 1989 roku miałam sześć lat i przypominam sobie, jak w wieczór sylwestrowy chcę obejrzeć fajerwerki, ale nie mogę podejść do okna, bo strzelają. Pamiętam kolejki po chleb, racje żywnościowe i ciemność, awarie prądu. Nie miałam jednak świadomości politycznego kontekstu i wśród mojej rodziny czułam się bezpiecznie. Zmieniło się to w okresie dojrzewania, kiedy zaczęłam zastanawiać się nad tym, gdzie właściwie żyję.

Opisuje Pani okres przełomu zupełnie inaczej, niż uczyniono by to z perspektywy Zachodu, mianowicie nie jako wyzwolenie. Kiedy skonfrontowała się Pani z faktem, że istnieją dwie zupełnie odmienne od siebie wizje tej historii?

Właściwie dopiero w Hamburgu. Tam uświadomiłam sobie, że znam historię niemal wyłącznie z perspektywy zachodniej. O narodowym socjalizmie i DDR wiedziałam znacznie więcej niż o stalinizmie, Wielkiej Czystce, rewolucji i pierestrojce. Zorientowałam się: coś tu nie gra. Moja wiedza była na poziomie Wikipedii. Naturalnie dostrzegałam najróżniejsze perspektywy, ale zszokowały mnie moje własne braki oraz fakt, że nie byłam w tym odosobniona. Nie tylko na Zachodzie, ale i na Wschodzie historia Związku Radzieckiego jest kompletnie nieprzepracowana. Nie rozumiałam wielu procesów, mających aktualnie miejsce w Gruzji i w Rosji. Dlatego zaczęłam zajmować się historię, chciałam znaleźć ich źródła.

„Chcę zrozumieć” to nieustannie przewijający się wątek w Pani powieści. Co zrozumiała Pani dzięki pracy nad tą książką?

Stałam się bardziej wyrozumiała. Niektóre rzeczy wymagają czasu. A równocześnie stałam się jeszcze bardziej niecierpliwa i myślę sobie: można się tego wszystkiego dowiedzieć. Ale wola wiedzy jest nieobecna i społeczeństwo musi ją w sobie dopiero rozwinąć. Nie może jej narzucić ani żaden polityk ani historyk. Dlatego było dla mnie ważne, aby zakończyć książkę pustą stroną. Ja też przecież nie wiem, w jaki sposób potoczy się historia i życie. Ale zaspokoiłam własne pragnienie wiedzy.

W Niemczech istnieje topos milczenia w rodzinach. Czy w Pani rodzinie się opowiadało?

To bardzo gruziński fenomen. U nas bardzo dużo się opowiada. To część kultury. Kiedy je się wspólnie podczas długich uczt, istnieje ktoś taki jak przewodnik stołu, który wznosi toasty i, jeśli jest dobry, potrafi wciągnąć we wzajemne rozmowy wszystkie czterdzieści osób siedzących przy stole. Podczas takich sytuacji słyszałam już bardzo poruszające, ale i bardzo szokujące historie. Niczego więc się nie przemilcza, ale dużo się interpretuje. Każdy opowiada z własnej perspektywy, przez co często ogarniało mnie uczucie, że jestem częstowana faktami już o określonym zabarwieniu. Dziś w Tbilisi istnieje na przykład Muzeum Okupacji. Nie jest to zgodne z historią, to jedynie część prawdy. Gruzińscy bolszewicy mieli znaczący wpływ na integrację ze Związkiem Radzieckim.

Jakim pytaniem rozpoczęła się Pani praca nad powieścią?

Najpierw załatwiłam sobie książkę na temat pierestrojki. Sama pamiętam jeszcze te czasy. Ale im bardziej się w nią wgłębiałam, tym mniej rozumiałam. I tak cofałam się co rusz odrobinę w czasie, aż wylądowałam w okolicach Rewolucji Październikowej. I wtedy zadałam sobie pytanie: Czy zrobię to sobie? I zrobiłam to. W zachodniej interpretacji historii fatalnym jest zakładanie, iż przełom nastąpił w 1989 roku. To nieprawda, współczesność jest kontynuacją historii od czasów Rewolucji Październikowej.

Saga rodzinna wyjątkowo dobrze nadaje się na opowieść o ciągłości.

Kiedy opowiadam poprzez stulecie potrzebuję ciągłości, która równocześnie uwydatnia powtórzenia. Nawet jeśli jest to irytujące i wyczerpujące.

Powtórzenia znajdujemy przede wszystkim wśród postaci. Kitty i Andro powtarzają się w Elenie i Mice, Stasia i Krystyna w Nizie i Darii. Czy nie jest to nieco schematyczne?

Wiem, że to irytuje. Ale taki był właśnie zamysł. W taki sposób odczuwałam tę opowieść. Pewne rzeczy powtarzają się nie tylko w polityce i w historii, lecz również w sferze prywatnej, wśród rodzin. Czy miałam tego nie uwzględniać dla dobra literackiej oryginalności? Poza tym każda z tych postaci jest dla mnie indywidualnością. Istnieją jednak pewne wzory: ktoś się buntuje przeciw czemuś, ktoś pozostaje w domu, ktoś się poddaje. Te motywy są powtarzane z pełną świadomością. Niektórzy ponoszą klęskę, niektórzy nie… (śmiech) No cóż, właściwie wszyscy ponoszą klęskę.

A czy redakcja nie zgłaszała sprzeciwów?

Owszem, ale upieram się na przykład, aby trauma Kitty pojawiała się co rusz na widok pokoju klasowego. Jedynie w ten sposób było to wiarygodne. Nie znam nikogo, komu przydarzyłoby się coś aż tak straszliwego. Ale znam ludzi, którym przytrafiały się koszmarne rzeczy. Tego typu rany się nie goją.

 

Literacko operuje Pani na tej płaszczyźnie środkiem przejaskrawienia. Przejaskrawieniem wydaje mi się również postać Fred Lieblich. Dlaczego stawia Pani ofiarę stalinizmu, Kitty, naprzeciw ocalałej z obozu koncentracyjnego?

Wielokrotnie już mnie o to pytano. Gdyby Fred była Polką, a nie wiedenką, być może mniej rzucałoby się to w oczy. Kogo w takim razie miałam umieścić na drodze Kitty? Kto mógłby stanąć przed Kitty na tym samym poziomie, bez współczucia, lecz z pełnym zrozumieniem? Istnieją przecież dwie Kitty: ta przed ucieczką i ta później, podczas londyńskiej emigracji. Emigrantka jest niczym twierdza, działa i rozkwita niesamowicie w chwilach, kiedy śpiewa. Tak przynajmniej sobie to wyobrażałam. Ale w dni codzienne jest zamknięta w sobie. Wydawało mi się logiczne, że dopuści do swoich emocji jedynie takiego człowieka, który przeżył coś równie strasznego…

…a równocześnie nie jest uwikłany w sowieckie historie.

Na tej samej płaszczyźnie, ale z innej strony świata. Spotkanie może dojść do skutku jedynie wówczas, gdy obie uświadomią sobie otchłanie, z którymi żyją. W moim wyobrażeniu Kitty nie chciała wcale, aby się nad nią użalano. Są przecież takie fragmenty, kiedy podziwia się ją w Londynie niczym eksponat muzealny, a ona opowiada historie pełne grozy. Robi to, czego oczekują od niej ludzie, ale nie ma to nic z nią wspólnego.

Jak to jest, opowiadać tę historię jako kolejne pokolenie?



Sama doświadczyłam pewnych rzeczy, które były wystarczająco złe. Nie mam na myśli tym samym, że musiałam zostać zgwałcona, aby móc opowiadać o gwałcie. Oczekiwałam od siebie, że będę w stanie wejść w skórę takiej kobiety. Na początku dość ogólnie nakreśliłam scenę z Kitty. Ale im więcej czytałam, im dłużej rozmawiałam z ludźmi, którzy przeżyli gułag, tym ta scena stawała się gęściejsza. Co rusz przerabiałam ją na nowo. Chciałam, aby sceny przemocy zyskały na przestrzeni. Chciałam je opisać tak dręcząco, jak było to tylko możliwe. Gdybym oszczędziła siebie lub czytelnika, nie wolno byłoby mi pisać o tym temacie.

Fred Lieblich była nie tylko w obozie koncentracyjnym, była również przymusową prostytutką w burdelu.

Burdele były pierwotnie przeznaczone dla więźniów obozu koncentracyjnego. W rzeczywistości zdaje się być tematem tabu fakt, jak wielu strażników chadzało do tych burdeli. Ale nie będę przypisywać sobie wyczerpującego potraktowania tego tematu. Opowiedziałam jedynie tyle, ile było akurat niezbędne dla tej postaci. Poszukiwałam czegoś absurdalnego, makabrycznego.

Z jaką intencją?

Jedna ze strażniczek w obozie koncentracyjnym szydełkowała razem z dziećmi. Opowiada, jakie są słodkie i wysyła je potem wszystkie do gazu. Tak psychotyczne zachowanie czyni system uchwytnym w swej nieuchwytności. Czułam się podobnie słuchając w Rosji historii człowieka, który spędził dwadzieścia lat w gułagu, stracił wszystko, ponieważ jeden z sąsiadów powiedział: “Twoja żona ma francuskie perfumy”. Całkowicie absurdalne. A on opowiada mi następnie, że w dniu śmierci Stalina wszystkich ich wypuszczono i tłukli głowami o drut kolczasty, bo nie wiedzieli, jak ma potoczyć się teraz ich życie. Liczby pozostają statystykami, dopiero historie o czymś opowiadają. Wracając do Fred: To wszystko zostało już opisane, lepiej niż ja kiedykolwiek potrafiłabym to zrobić. Dla mnie ta kobieta potrzebowała własnej historii, która dorównywałaby historii Kitty.

Fred przypomina przecież także Saré, ekspresjonistyczny typ kobiecy „tygrysicy” z Pani poprzedniej powieści „Juja”. Czy ten typ jest dla Pani szczególnie interesujący?

Nie zastanawiałam się nad tym. Jednak w istocie wzięłam imię Fred z książki o hostessach z lat dwudziestych. Te „damy animujące” były typami androgynicznymi, żonglowały rolami płciowymi. Odzwierciedla się to w ich imionach. W ogóle nie myślałam o Saré, przy czym rausz, szaleństwo i autodestrukcja stanowią paralelę. Jest jednak mroczniejsza i bardziej afektowana niż Fred.

Metaforę procesu opowiadania stanowi w Pani powieści dywan, który jest tkany. W „Metamorfozach” Owidiusza jest postać Filomeli, która zostaje zgwałcona i pozbawiona języka, a więc swej mowy. Ucieka się więc do innej formy opowiadania i tka swą historię w dywanie. Kobieta, która opowiada aby się bronić i uzyskać sprawiedliwość. Czy ta wizja jest dla Pani istotna?

To ważny temat. Gruzja jest bardzo wspólnotowym społeczeństwem. Każdą formę indywidualizmu trzeba tu z trudem wywalczyć. Ma to coś wspólnego z tymi strukturami rodzinnymi, które z kolei są silnie uwarunkowane społecznie: akurat jeśli chodzi o lata 90., wiele rodzin nie przetrwałoby bez tych więzi. Aktualnie ulega to zmianie wśród młodszych, ale dla mojej generacji, która skądinąd była w moim odczuciu zawsze bardziej kołtuńska i konserwatywna niż generacja naszych rodziców, tak właśnie było.

Jak ocenia Pani relacje kobiet i mężczyzn w Gruzji?

Byłam kiedyś na kolacji z pewnym małżeństwem. Kiedy przyszło do płacenia, kobieta podała swemu mężowi pieniądze pod stołem. Kobieta zarabia pieniądze, ale to mężczyzna musi płacić, a ona umacnia go w tej roli a zarazem w upokorzeniu, że on nie jest w stanie zapłacić. Trzeba przy tym wiedzieć, że wielu mężczyzn powróciło z wojen z traumami, mieli problemy narkotykowe i nie byli w stanie wyżywić swych rodzin. To kobiety ich zastąpiły, gdy gra toczyła się o przetrwanie. Teraz podtrzymują tę fasadę, która od dawna już nie istnieje. Dlaczego nie otworzą ust i nie nazwą tego, co i tak jest oczywiste?

Niemiecko-gruziński pisarz Giwi Margwelaschwili…

On jest świetny…

W swej powieści biograficznej „Kapitan Wakusch”, tak jak Pani, opowiada o wieku XX z perspektywy Wschodu, nawet jeśli z całkowicie odmienną poetyką w tle. Opowiada o tym jakie było Tbilisi pod koniec lat 40-tych, kiedy dotarł tam po deportacji przez sowieckie tajne służby i akurat kładziono pierwsze instalacje gazowe. Był quasi jedną z ofiar Pani postaci, Giorgi Alania’ego. Nie szkicuje Pani niemal żadnych obrazów z Tbilisi i Moskwy, a kreśli swe historie niemal wyłącznie poprzez dialogi postaci. Czy jest to związane z wpojoną Pani pracą teatralną?

Ponieważ pochodzę z teatru, z pewnością nieświadomie odgrywa to jakąś rolę. Jednakże wiąże się również nieco z upodobaniami. U Flauberta i Tołstoja do szaleństwa doprowadzały mnie ciągnące się całymi stronicami opisy nakryć stołów. Chciałam wiedzieć, co dzieje się wówczas z tymi, którzy siedzieli wokół tego stołu. To prawda, uważam, że ludzie są bardziej interesujący niż ich otoczenie. Poza tym mam zbyt mało dystansu, w każdym razie gdy chodzi o Tbilisi. To wszystko to miejsca mego dzieciństwa. Niebezpieczeństwo stoczenia się w kicz lub folklor byłoby zbyt wielkie.

W pierwszej chwili można pomyśleć, że napisała Pani powieść historyczną. Jednak to nieprawda, ponieważ Niza opowiada z dzisiejszej perspektywy, współczesnym językiem. 



Taka perspektywa i adresowanie do Brilki były dla mnie decydujące. Koniecznie starałam się uniknąć wszechwiedzącego narratorskiego Ja. Tematem tej książki jest również samo opowiadanie. Jak opowiedzieć historię, jak uchwycić w słowa równoczesność i niepewność? Pomogło mi wówczas, że Niza może powiedzieć: „Spotkali się pod dębem i pocałowali się – nie mam pojęcia, czy był to dąb, ale takie wyobrażenie jest dla mnie najpiękniejsze”. Tym samym przełamuję opowieść. Nie przekręcam faktów, ale umożliwia mi to podkolorowanie historii i znikam jako autorka.

W jaki sposób trafiła Pani na imię Brilka?

Zasłyszałam je gdzieś przypadkiem, pognałam od razu do domu i zapisałam w notatniku. To imię brzmi w moich uszach jak pozbawione płci, również dziecinnie i ma lekko wschodnie brzmienie, nie da się go jednak od razu przyporządkować. Podobało mi się to. Imiona są dla mnie ważne, bardzo długo ich poszukuję. Muszą pasować do mojego wyobrażenia postaci.

Wspomniała Pani Tołstoja. Czy istnieją tradycje literackie, z którymi czuje się Pani związana?

Moje spektrum czytelnicze jest bardzo szerokie. Z książkami wiążą się również dla mnie pewne fragmenty mego życia. Przy Tołstoju mam osiemnaście lat i rozkoszuję się jego opowieściami, choć równocześnie były też dla mnie udręką. Właściwie stałam się z czasem o wiele większą fanką Dostojewskiego. Jeszcze ważniejszy jest Bułhakow. Równie mocno kocham jednak też Czechowa, skoro już pozostajemy przy Rosjanach. Ostatnią książką, która wywarła na mnie silne wrażenie były „Łaskawe” (przyp. tłum – oryg. tyt.: „Les Bienveillantes”, wydane w Polsce nakładem Wydawnictwa Literackiego w 2008 roku). Byłam obrzydzona i zszokowana, ale całkowicie mnie pochłonęła.

A jako autorka?

Nie widzę siebie w tradycji obszernych powieści. Nie było to też wcale moim zamiarem, kiedy rozpoczynałam pracę. Wyszło tak ze względu na wielki temat. Takie przyporządkowanie się byłoby również aroganckie z mojej strony. Jestem dopiero na początku. Mam jednak swoje upodobania. Lubię, kiedy autor daje swym postać możliwość przemawiania własnym językiem. Lubię fajerwerki fantazji, dzięki którym rodzą się nowe światy. Skłaniam się również ku pewnemu patosowi. W Niemczech patrzy się na to zawsze krytycznym okiem. Granica między patosem a kiczem jest wąska, ale patos oznacza również namiętność. Nie jestem już w stanie czytać tekstów wyraźnie ironicznych i nie chcę ich również oglądać więcej na scenie. Na mój styl składają się wszystkie te niechęci i upodobania.

Gdzie leży granica kiczu?

Ciężko to zdefiniować, ale kicz można rozpoznać od razu. W moim przypadku włos jeży się na karku, gdy tylko czuję tę obłudę, to absolutne przeciwieństwo szczerości. Nie ma to nic wspólnego z życiem.

Czy istniały fragmenty, które wykreśliła Pani z powodu przekroczenia granicy kiczu?

W redakcji często kłócimy się o sformułowania, których nie użyto by w ten sposób w języku niemieckim. Mój redaktor z Wydawnictwa Autorów (Verlag der Autoren, jedno z najważniejszych wydawnictw sztuk teatralnych w Niemczech – przyp. tłum) skrytykował w moim opracowaniu Medei zdanie „Chodziłam w ciąży na jesień”. Miałam napisać „byłam” lub „zaszłam”. Ale obie wersje nie utrafiały w to, co miałam na myśli. Być może da się przez to zauważyć, że nie władam tym językiem od urodzenia. Ale opłaca się podjąć ryzyko posunięcia za daleko.

Czy tak jak u Giwi Margwelaschwiliego niemiecki zazębia się Pani czasem z gruzińskim?

Mówią, że tak robię. Nie myślę po gruzińsku podczas pisania. Gruziński jest mniej ostry. Niemiecki jest bardziej zróżnicowany, ale gruziński bardziej cielesny, zmysłowy. Uważam, że dobrze jest ubarwiać nieco tymi niuansami język niemiecki. Dzieje się to raczej przypadkowo.

 

Pisarz Arios Fioretos opowiadał kiedyś, jak w Szwecji obserwował swoją austriacką matkę i greckiego ojca posługujących się obcym językiem. Sprawiało to zawsze wrażenie niepasującego ubrania. Gdzieś wystawał łokieć, gdzie indziej było za krótko. Przez co język nie był nigdy dla niego czymś naturalnym, oczywistym. Zna Pani ten dystans, stosuje go Pani jako pisarka?

Z biegiem czasu mam prawdopodobnie mniej tego dystansu, bo żyję tu i moim codziennym językiem jest niemiecki. Jednak analogia Ariosa jest prawdą, chociaż niektórzy już jej sobie nie uświadamiają. Postrzegam to jako potencjał, nie jako utrudnienie. Podczas pisania zanurzam się tak głęboko w historie, że potrzebuję każdego środka dystansującego, jaki jest mi dostępny. A niemiecki jako język wyuczony umożliwia mi ten dystans, chociaż świadomie nie odczuwam tego w ten sposób.

W Pani sztuce „Druga kobieta” i w postaci Amy pojawia się mocna krytyka Zachodu i zachodniego, pełnego stereotypów spojrzenia na Wschód. Czy jest to zgodne z Pani doświadczeniami Gruzinki w Niemczech?

To zależy od tego, w jakich kręgach ktoś się obraca i jakim statusem dysponuje. Podczas studiów chwytałam się wielu prac, które uświadomiły mi system klasowy. Kiedy posiadam firmę, trzydziestu pracowników, nieograniczone prawo pobytu i zarabiam dobrą kasę, jest obojętne, czy pochodzę z Gruzji czy z Hesji. Najpierw powierzchowność. W Niemczech „pochodzenie” odgrywa bardzo istotną rolę. Ciągle jestem o nie pytana. Odnoszę się do tego z wyrozumiałością. Ale miałam też szczęście, ponieważ pracuję w branży artystycznej. Byłoby zupełnie inaczej, gdybym pracowała jako sprzątaczka, albo gdzieś na zmywaku w piwnicach restauracji. Respekt i integracja przebiegają zgodnie ze statusem, kwotami podatków. To mówi wiele na temat społeczeństwa. Twoje prawo do zatrzymania się w tym kraju ma zawsze coś wspólnego z pieniędzmi. Ciągle musisz udowadniać, w jaki sposób rewanżujesz się państwu.

W takich fragmentach Pani powieść jest bardzo realistyczna. Ale twierdzi się też często, że przekracza Pani granice rzeczywistości, na przykład gdy Stasia widzi w ogrodzie umarłych grających w karty, albo gdy głosi, że rodzinna recepta na gorącą czekoladę jest przeklęta. Ja to przekroczenie widzę raczej w fakcie wmuszania Pani postaciom takiego losu, który sprawia, że na końcu każda z nich jest nieszczęśliwa.

Wiąże się to z czasami, które opisuje. Owo „i jeszcze tego tylko brakowało” podczas opisywania przeze mnie sceny gwałtu jest aroganckie. To spaczone spojrzenie na świat w zachodnim stylu zgodnie z mottem: „Wiem, co się dzieje na świecie, ale patrząc na to z perspektywy moich czterech ścian to niemożliwe”. Historie rodziny Jaschi i Eristavi są fikcyjne, ale ich podstawy realne. Co druga Gruzinka, która przeżyła tamte czasy, ledwie lata 90… trudno byłoby uwierzyć, jakie historie się na ten temat słyszało. W 2008 roku miałam spotkanie, w czasie gdy akurat wybuchła wojna. Absurdalnie świętowaliśmy. W takim nastroju obcy ludzie zaczęli nagle spowiadać się sobie nawzajem ze swych historii. Było tam to wszystko i jeszcze wiele gorszego. Nie robiłam nic innego prócz podążania za tymi tapetami w tle i zdrapywaniem z nich kolejnych warstw. Zresztą element nierealności jest dla mnie tak samo realny. Sytuacja z czekoladą nie jest przecież przedstawiona jako fakt, tylko jako przekonanie Stasi. Rodzina mówi, że Stasia zwariowała. To czytelnik musi zadecydować, w co uwierzyć. Czekolada jest dla mnie metaforą.

Metaforą czego?

Długo zajmowałam się zagadnieniem przeznaczenia. Zadawałam sobie pytanie, w jaki sposób w dyktaturze takiej jak Związek Radziecki w ogóle było możliwie samostanowienie. Ta pokora wobec losu wśród ludzi jest po dziś dzień jednym z najpoważniejszych problemów gruzińskiego społeczeństwa, to oczekiwanie na Mesjasza. Najpierw był to Kreml, potem Schewardnadze. Na początku są wiwaty na cześć zwycięzcy, który następnie w ciągu dwóch lat ma przemienić cały kraj w raj, a jeśli tego nie dokona, podziw raptownie zmienia się w nienawiść. Chciałam się dowiedzieć, skąd bierze się to infantylne zachowanie. Gruzja przez siedemdziesiąt lat nie mogła stanowić sama o sobie, jest dzieckiem tamtych czasów. Było dla mnie ważne, aby na samym końcu zbanalizować mit czekolady, tak samo jak wymieniam nazwiska Stalina i Berii dopiero wtedy, gdy widma już zniknęły. Żywię nadzieję, że człowiek jest w stanie wpływać na swój los. Ale to pozostaje otwartym pytaniem.

Wracając raz jeszcze do zachodniego odrzucenia rzeczywistości – opowiada Pani o jeszcze innym wariancie, mianowicie o takim, że wyobrażenia Amy o Wschodzie są okropne: szarość, smutek, nawet seksu brak. Czy nie jest również odrzuceniem rzeczywistości zakładanie, że w strasznych czasach brak miejsca zarówno na szczęście jak i piękno? Dlaczego tak oszczędnie operowała Pani momentami szczęścia?

Nie zarządzam przecież postaciami. W Pani ustach brzmi to jak rozgrywka szachowa. Jako autorka nie dysponuje taką swobodą. Postaci rozwijają własną logikę, którą muszę podążać. Byłam na przykład bardzo przywiązana do Kitty. Ale jestem wielką fanką konsekwencji i w pewnym momencie konsekwentnym było, aby weszła do wody. Taki Kostja nie popełniłby samobójstwa, ale ona owszem. Przy czym było dla mnie istotne, aby jej ostatnie myśli krążyły jedynie wokół szczęścia. Tego typu presja jest szczególna istotna dla tej powieści, ponieważ to realna historia dyktuje jej fabułę. Nikt też nie będzie przez 1200 stron czytał o tym, jak to wszyscy są szczęśliwi.

Już w Pani drugiej powieści „Łagodny bliźniak” pojawia się równoległe pytanie: czy powinno się zapomnieć o starych historiach, aby móc rozpocząć nowe, czy też należy pamiętać, aby móc żyć dalej? Po raz kolejny zajęła się Pani tą kwestią. Znalazła Pani odpowiedź?

Zapomnienie jest złudzeniem. W dobrym sensie zapomnieć można jedynie o tych rzeczach, z którymi jest się pogodzonym, o tych, które się zamknęło. Wyparcie nie jest na dłuższą metę niczym dobrym. Istnieją jednak określone sprawy, których nie można zapomnieć. Niektórzy ludzie zbierają potem latami rozrzucone odłamki swego życia.

W postaci Brilki wyraźnie manifestuje się lęk przed śmiercią. Niza opowiada na przekór temu lękowi, a więc całkiem klasycznie na przekór śmierci?

W przypadku Brilki na powierzchnię wychodzi to, co inny zamietli pod dywan. Właśnie dlatego, że nikt nie opowiadał jej rodzinnej historii. Nie wiem, czy opowiadanie na przekór śmierci jest głównym powodem dla którego robi to Niza, ale zdecydowanie dominującym w tej powieści.

Wyraziła się, że chce przerwać klątwę ciążącą na rodzinie. Czy opowiadanie posiada taką moc?

Nie znam chyba niczego innego, co potrafiłoby oddziaływać z taką siłą jak opowiadanie. Również po sukcesach serii HBO można dostrzec współczesną tęsknotę za epickością. Opowiadanie niczym oddychanie jest częścią naszej egzystencji. Chodzi o przekazywanie dalej, opierają się na tym społeczeństwa, jak również każde pojedyncze życie.


Wywiad zamieszczony dzięki uprzejmości Wydawnictwa Otwartego.