Mogłam mieć może kilka lat. Leżałam w łóżku rodziców i jak co wieczór wgapiałam się w zawieszoną na ścianie czerwoną makatkę z rybami, wyobrażając sobie, że to wielkie akwarium. Po materiale powoli i ospale przesuwały się przefiltrowane przez kwiatowy wzór firanki światła.

Co to? – zapytałam z zaciekawieniem charakterystycznym dla dzieci, które jeszcze wszystko dziwi.

Pociąg – odpowiedziała przez sen mama.

Pociąg! No przecież. Świetlne wagoniki przejechały i zniknęły pochłonięte przez panującą w pokoju ciemność. Od tej pory czekałam na nie codziennie, szepcząc sobie pod nosem nowo poznane słowo. Pociąg. Pociąg jedzie. Pociąg.

Kilkanaście lat później robiłam to nadal – leżąc już we własnym łóżku, we własnym pokoju. Pociąg. Światło na ścianie. W dniu, w którym skojarzyłam je z toczącą się po torach maszyną, umarło we mnie dziecko.

*

Pociągi są obecne w moim życiu od najwcześniejszych lat. Dźwięk toczących się po torach ciężkich maszyn towarzyszył mi, gdy zasypiałam i gdy się budziłam. Wdychałam zapach podkładów i rozgrzanego metalu przekraczając magiczną granicę między jednym a drugim lasem. Zawsze kojarzył mi się z podróżą. Kocham trasę z Krakowa w Beskid Niski. Obrazy przesuwające się za oknem, które z każdą chwilą robią się coraz bardziej pagórkowate, po to, by ostatecznie wystrzelić znajomym kształtem kościoła parafialnego w Grybowie. Zupełnie naturalnie zapałałam więc miłością do Kolei Transsyberyjskiej, która szybko skradła moje serce i od czasu do czasu puka, przypominając o swoim istnieniu.

Transsyberyjską niemal całą przeczytałam w tramwaju. Wyobrażałam sobie, że stukot jego kół, to stukot kół pociągu i dzięki temu w ciągu kilku sekund, przenosiłam się w świat opisywany przez autora. Piotr Milewski snuje swoją opowieść przyjemnie i lekko, często wplatając w nią wątki historyczne i liczne ciekawostki. Obserwuje, rozmawia z ludźmi, zwiedza. Niby wszystko w porządku, a jednak… czegoś zabrakło.

Od dłuższego czasu próbuję sobie odpowiedzieć na pytanie, czego i sama nie wiem. A może tak tam właśnie jest? Zwyczajnie? Może akurat nie wydarzyło się nic szczególnie porywającego? A może autor już widział wiele i pewne rzeczy go nie dziwią? A może te wszystkie podróże Transsibem obrosły legendą?

To nie jest historia ze zwrotami akcji. Toczy się powoli, jak wielkie cielsko lokomotywy, czasem przystaje i trudno jej ruszyć z miejsca, czasem gubi się gdzieś pomiędzy dniem i nocą, które zlewają się w jedno. Mimo tego, że zamykając książkę wzruszyłam ramionami i powiedziałam sama do siebie: Aha, często do niej myślami wracam – jest kolejną, cenną perspektywą w spojrzeniu na to, co wylądowało na mojej liście Rzeczy Do Zrobienia Przed Śmiercią.

I coraz częściej mam ochotę sprawdzić, jak jest naprawdę.

Justyna Sekuła