ISBN: 978-83-7805-460-3
Oprawa: miękka
Format: 140×200 mm
Liczba stron: 586
Premiera: 8 listopada 2014

Cena: 48 zł  (kliknij, by przejść do księgarni WFW)

O książce:
Jest rok 1944. Młodziutka Polka, Magdalena Reck, opuszcza Francję. Wojenna zawierucha zastała ją w Paryżu, gdzie gościła u swojej ciotki, ekscentrycznej projektantki mody. Dzięki protekcji krewnych trafia do Malezji, skąd próbuje przedostać się do Tajlandii, gdzie opiekę ma sprawować nad nią francuski ambasador i jego rodzina. Świat Dalekiego Wschodu pochłania ją. Dziewczyna rozpoczyna pracę w słynnym bangkockim hotelu „Oriental”. Czy Magdalena znajdzie w sobie siłę na powrót do Europy?

Katarzyna Poznakow nie tylko prowadzi czytelnika przez klimat przedwojennej Warszawy, blichtr Paryża i Nowego Jorku, do barwnego świata Azji Południowo-Wschodniej. W prosty sposób mówi również o dorastaniu, emocjonalnej dojrzałości i niełatwej miłości.

O Autorze:
Katarzyna Poznakow – ma 46 lat, na co dzień mieszka i pracuje za granicą. Lubi literaturę iberyjską, Alberta Camus i Josepha Conrada. Pasjonatka podróżowania. „Długa droga” jest jej debiutem literackim.

Fragment:
Statek powoli przybijał do nabrzeża w George Town. Na brzegu stało już kilka ciężarówek wojskowych, a wokół nich przewijali się żołnierze gotowi przeładować cenny towar z Europy. Madeleine bacznie przyglądała się temu pracowitemu zamieszaniu. Wśród robotników portowych cumujących statek przeważali ciemnoskórzy. „To muszą być Malajowie” — przypomniała sobie opowieści pani Amiguet, która niejednokrotnie wspominała plantacje kauczuku — bogactwo Malezji — i historię o tym, jak Anglicy wykradli kauczuk w dorzeczu Amazonki i przemycili sadzonki do własnych kolonii w Azji. Bogactwo baronów kauczuku z Manausu szybko się rozeszło, za to Europejczycy wzbogacili się na gumowym drzewie. Malezja była kolonią brytyjską, a państwo Amiguet posiadali tutaj plantację już od ponad dwudziestu lat. Na początku musieli trochę zainwestować, lecz krótko po tym plantacja stała się głównym źródłem ich dochodów. Najczęściej spędzali tutaj sześć chłodnych europejskich miesięcy. Kiedy lato w kolonii stawało się nie do zniesienia, wracali do Szwajcarii. Z opowieści Szwajcarki wynikało, że dobrze znała stosunki panujące w Malezji i wiedziała, że poza Malajami na plantacjach Europejczyków znaczną grupą zamieszkującą kolonię byli Chińczycy, którzy zdominowali lokalne wydobycie cyny. Był to ciężki i brudny, ale dochodowy biznes. Rzadko Europejczyk decydował się na ten interes, jeżeli już, to tylko na czyste pośrednictwo w handlu z Europą. Europejczycy szanowali chińskich biznesmenów, ale nie uznawali ich za członków swojego towarzystwa.

Silne szarpnięcie uświadomiło Madeleine, że Count of Essex został nareszcie przycumowany. Żal jej było opuszczać statek, miała wrażenie, jakby opuszczała dom. Wymieniły się z panią Amiguet adresami i obiecały napisać do siebie po dotarciu do celu. Kapitan poinformował pasażerów, że miasto jest pod zarządem brytyjskiego komendanta wojskowego i o pozwolenie na dalszą podróż muszą się postarać w jego biurze. Kiedy tylko Madeleine postawiła stopę na lądzie, brytyjski żołnierz załadował jej walizkę i maszynę do szycia na coś w rodzaju małej ciężarówki i zapowiedział, że zawiezie ją do hotelu Eastern & Oriental, gdzie rezydował komendant.

Jadąc samochodem, uważnie przyglądała się otoczeniu. Ulica prowadząca do hotelu była pusta, wyminęło ich jedynie kilka wojskowych jeepów, nie było żadnego widocznego śladu życia. Za rozłożystymi drzewami wzdłuż ulicy skrywały się eleganckie domy. Zobaczyła dwóch, może trzech przechod­niów. W długich burych sukmanach, z okrągłą i równie burą czapeczką na głowie, z wąsami sięgającymi podbródka i z warkoczykiem — mysim ogonkiem — długim do pasa, przemykali się chyłkiem po wąskim chodniku.

— To Chińczycy — usłużnie poinformował kierowca, widząc zainteresowanie Madeleine. — Miss jest pierwszy raz tutaj, prawda?
— Tak. Dlaczego tutaj jest tak pusto?
— Dzisiaj jest pierwszy dzień nowego roku. Wszyscy jeszcze śpią po wczorajszych uroczystościach.
— Jest przecież luty, nowy rok obchodzimy pierwszego stycznia — stwierdziła ze śmiechem, sądząc, nie wiadomo dlaczego, że jej kierowca chce opowiedzieć jakąś zabawną historię.
— Chińczycy mają swój kalendarz, ten rok jest rokiem koguta — Brytyjczyk poczuł się zakłopotany jej śmiechem.
— Koguta? — zaśmiała się głośno, nie dając wiary jego sło­wom.
— Poprzedni rok był rokiem małpy.
— A przed dwoma laty pewnie obchodzono rok świni — ciągnęła ubawiona, nie dostrzegając zakłopotania żołnierza.
— Nie, to był rok owcy. Ale rok świni będzie prawdopodobnie za dwa lata. Najlepiej niech pani zapyta komendanta. On zna się na chińskim kalendarzu — uciął, wskazując z ulgą, że dotarli do celu.
Samochód wjechał na podjazd i zatrzymał się przed okazałą budowlą, która wyglądała podobnie jak domy, które mijali po drodze, jednak była znacznie większa. Obok wytłoczonych liter „Hotel Eastern & Oriental” wisiała tablica „Komendantu­ra Wojskowa Jego Królewskiej Mości”. W holu byli tylko żoł­nierze, jeden z nich poprowadził ją od razu do komendanta. Przed jego biurem minęła się z wychodzącymi Amiguetami, którzy radośnie rzucili, że zaraz jadą dalej, na plantację. Została poproszona do środka.
— Dzień dobry, proszę, niech pani siada — powitał ją sucho komendant. — Pułkownik John Grant. Jestem tymczasowym zarządcą Jego Królewskiej Mości na wyspie Penang i w tym oczywiście George Town. Czy mogę panią prosić o paszport?
Madeleine wyjęła z torebki dokument i podała pułkownikowi.
— Madeleine Gaudet, francuska obywatelka — przeczytał głośno. — Co panią tu sprowadza? — zapytał, przenikliwie patrząc jej w oczy.
— Celem mojej podróży jest Bangkok, ambasada francuska — powiedziała cicho Madeleine.
— Jest pani agentką aliancką?
— Agentką? — zamarła z przerażenia.
— Szpiegiem. Co robi samotna młoda kobieta na terenie, na którym toczy się wojna? Czy ma pani sensowną odpowiedź na to pytanie? — starał się dowiedzieć Brytyjczyk.
— Chcę się dostać na ekspres do Bangkoku — tłumaczyła się niepewnie. — Armator we Francji zaproponował tę drogę przez George Town jako najbardziej bezpieczną.
— Ale co chce pani robić w Bangkoku? — dociekał nieustę­pliwie Grant.
Zastanowiła się chwilę.
— Nie wiem — stwierdziła zrezygnowana. Poczuła beznadziejność swojej sytuacji. Z fałszywym paszportem, wysłana bez celu do Bangkoku. Doskonale rozumiała podejrzliwość komendanta.
— No, widzi pani, powinienem wsadzić panią do aresztu, aż do wyjaśnienia — zawyrokował pułkownik.
— Jestem Francuzką, Francuzi nie są przecież wrogami Anglików. Poza tym mam list mojego wuja do dyplomaty francuskiego, jego przyjaciela — Madeleine nie dawała za wygraną. Wiedziała, że musi znaleźć sposób, żeby przekonać Granta o swoich uczciwych zamiarach.
— Proszę mi go pokazać.
Drżącymi rękoma wyjęła list z torebki. Pułkownik przebiegł wzrokiem tekst.
— Ten list niczego nie dowodzi. Jak chce się pani tam dostać? — pułkownik zmienił nagle ton głosu.
— Podobno kursuje na lądzie ekspres z Kuala Lumpur do Bangkoku. Chcę się dostać na ten pociąg — oznajmiła zgodnie z prawdą.
— To niemożliwe — rzucił krótko Grant. — Linia kolejowa do Bangkoku jest zablokowana przez Japończyków.
— Czy to znaczy, że nie mogę się stąd wydostać? — Made­leine natychmiast dojrzała na horyzoncie kolejny problem.
— Wyciąga pani słuszne wnioski.
— Jak długo potrwa ta blokada? — zapytała drżącym gło­sem.
— Nie wiem. Może do końca wojny — stwierdził obojętnie Grant i oddał jej paszport i list polecający.
— Ale państwo Amiguet dostali od pana pozwolenie na dojazd na plantację — zauważyła pełna zwątpienia.
— Tak. Ich plantacja znajduję się na terenie, który jest już pod kontrolą brytyjską.
— Proszę, niech mi pan nie odbiera nadziei, niech mi pan poda jakiś możliwy termin. Spędziłam ponad dwa miesiące na statku, licząc, że z George Town do Bangkoku dostanę się bez problemu. Nie mam na tyle pieniędzy, żeby tutaj czekać, aż wojna się skończy — poprosiła płaczliwie, żywiąc nadzieję, że pułkownik znajdzie jakieś wyjście.
— Mogę pani pozwolić na dojazd na ląd. Stamtąd może pani na własną rękę wybrać się do Bangkoku, na przykład prze­dzierając się przez dżunglę — odpowiedział nieporuszony jej emocjami.
— Rozumiem, że ten wariant jest bez sensu. Panie pułkowniku, jak długo potrwa ta blokada? Proszę, niech pan mi coś powie!
— W najlepszym wypadku dwa, trzy miesiące.
— Jak mogę tutaj przeczekać?
— Potrzebuje pani miejsca do spania i możliwości wyżywie­nia — skonstatował chłodno.
— Czy może mi pan polecić jakiś tani hotel?
— Mogę polecić, żeby została pani w Eastern & Oriental.
Pomysł pułkownika zabrzmiał dla niej jak drwina. Pomyślała, że nic nie wskóra.
— Nie mam na to pieniędzy — odpowiedziała prawie szeptem.
Grant, żołnierz z dużym doświadczeniem wojennym i życiowym, zamilkł i przyglądał się jej przez chwilę. Znał się na ludziach i intuicja podpowiadała mu, że miał do czynienia ze szczerą dziewczyną, która przez przypadek znalazła się w trudnej sytuacji.
— Mam propozycję — Grant po pewnym namyśle zabrał się do napełniania fajki tytoniem. — Potrzebuję kogoś, kto zająłby się organizacją porządku w hotelu. Wszystko jest tutaj brudne: pokoje, pościel, kuchnia. W hotelu są ranni żołnierze i więź­niowie z niewoli japońskiej. Jak tak dalej pójdzie, to obawiam się, że dojdzie do wybuchu epidemii tyfusu. Potrzebuję kobiecej ręki — zakończył, nie patrząc na nią, i stuknął fajką o blat biurka.
— Zgadzam się — wyrzuciła z siebie bez namysłu.
— Chwileczkę — przerwał. — Nie mam pani czym zapłacić. Jako wynagrodzenie mogę zaproponować darmowe jedzenie i osobny pokój w hotelu.
— Zgadzam się, ale mam też jeden warunek — Madeleine znowu nabrała wiary w życie.
— Słucham — Grant popatrzył na nią zdziwiony zmianą jej głosu.
— Jak tylko ekspres do Bangkoku zacznie jeździć, da mi pan znać.

(…) Pojechali jeepem na plac targowy, który rozciągał się przed pagodą. Świątynia na pierwszy rzut oka przypominała Madeleine bardziej teatr niż miejsce modlitw. Niewysoki przysadzisty budynek ozdobiony pod dachem złotymi tablicami z czarnymi znakami nie miał w sobie nic z powagi strzelistego europejskiego kościoła. Owionął ją podmuch przeróżnych zapachów, z pagody snuł się błękitny dymek kadzidełek. Ze stoisk dolatywały słodkie kwiatowe zapachy przebijane ostrym nieprzyjemnym zapachem ryb. Wdychając tę mieszankę, poczuła lekki odruch wymiotny, zasłoniła nos i usta chustką. Pułkownik i dwaj asystujący żołnierze zdawali się niewzruszeni smrodem. Było widać, że Grant dobrze zna rynek, swobodnie poruszał się wśród handlarzy. W pewnym momencie kazał im zaczekać i sam udał się w głąb domu za straganem. Madeleine oddaliła się, żeby pooglądać inne stoiska. Można tu było znaleźć wszystko: egzotyczne, nieznane warzywa, ryż, złote pierścionki czy duży silnik do jakiejś maszyny. Panował niewypowiedziany hałas, handlarze przekrzykiwali się, klienci równie głośno wymawiali swoje życzenia. Obserwując gesty tych ludzi, miała wrażenie, że wszyscy się kłócą. Ze zdziwieniem konstatowała, że dochodziło do zakupu i zapłaty. Na pożegnanie handlarz i klient nawet uśmiechali się do siebie. Weszła do pagody, żeby na chwilę odgrodzić się od tego wrzaskliwego otoczenia. Na ołtarzu tronowała wielka postać mężczyzny o solidnej tuszy, zaokrąglonej twarzy i surowym spojrzeniu. Atmosfera w świątyni nie miała w sobie nic z nabożeństwa, jakie znała z europejskiego Kościoła. Było tu głośno i radośnie jak na targu. Chińczycy rozmawiali i śmiali się, zapalając kolejne kadzidełka. Obok zauważyła miseczki pełne popiołu, w których tliły się resztki spalonego papieru. Nagle odkryła, że to strzępy spalonych banknotów. Chciała się dokładniej przyjrzeć palonym pieniądzom, kiedy poczuła lekkie uszczypnięcie i rozejrzała się wkoło. Była otoczona Chińczykami, którzy nachalnie się w nią wpatrywali. Nagle strach ją zamurował. Przyglądający się jej ludzie wydali się jej brzydcy i ordynarni. Miała w głowie tylko jedną myśl: jak najszybciej stąd uciec. W końcu odzyskała siły i pospiesznie ruszyła w stronę wyjścia. Przedzierając się z trudem przez tłuszczę, miała obrzydliwe wrażenie, że jest znowu muskana i szczypana. Na zewnątrz po chwili nerwowych poszukiwań odnalazła swoich towarzyszy i odetchnęła z ulgą.
— Pułkowniku Grant, w pagodzie widziałam resztki spalonych banknotów — zagadnęła na pozór spokojnie, jakby zajścia w pagodzie w ogóle nie było.
— To nie są prawdziwe pieniądze. Chińczycy wierzą, że palenie tych fałszywych banknotów przyniesie im szczęście.
— Ależ to niedorzeczne! — oburzyła się Madeleine.
— Miss Mady, my też wierzymy, że czarny kot przebiegający nam drogę przynosi pecha — pułkownik poczuł się poirytowany jej komentarzem.
— Ale to nie to samo. Czarny kot to zabobon — dowodziła zawzięcie.
— Miss Mady, jakie to ma znaczenie? Jeżeli taki zabobon ludziom pomaga w życiu i nikomu nie przeszkadza, jest to w porządku. Chrześcijanie też na przykład czczą relikwie: jakieś włosy, kości czy zęby świętych. Modlą się do nich, wierząc, że to im pomoże. Czy widzi pani jakąś różnicę między tym a paleniem fałszywych pieniędzy? Przecież tu chodzi o to samo. O wiarę, że ten przedmiot coś pomoże (…).