Siedząc w wigilijny wieczór na Finchley Road, znudzona patrzeniem w okno w nadziei na choć kilka płatków śniegu, chwyciłam kubek gorącego earl grey i otworzyłam mój najnowszy książkowy nabytek. Pachnąca drukiem, świeża, z wielkim autografem na pierwszej stronie książka zabrała mnie w podróż z Wysp, dalekiego zachodu Europy oddzielonego od kontynentu kanałem La Manche, na dziki wschód do państwa pogrążonego wojną pomiędzy wschodem a zachodem. Państwa, o którym mówi się, że samodzielnie nie istnieje, że jest wymysłem, sztucznym tworem. Ukraina, dziwactwo na mapie Europy w wydaniu Ziemowita Szczerka, pochłonęła mnie na dobrych kilka godzin. Od union jacka do tryzuba, pomyślałam, od monarchii do republiki, od porządku do chaosu.
Patrzę na migoczące za oknem światełka, na świąteczne dekoracje i ludzi w ostatniej chwili szukających prezentów, zanim całe miasto pogrąży się w świątecznym bezruchu. Tutaj nawet przedświąteczny chaos jest w swój własny sposób ułożony. Ulice, mimo że kolorowe, nie rażą jaskrawością, nikt domów w union jacka nie maluje. Na Gibraltarze – owszem. Ale o tym innym razem.
Po raz kolejny czytam o tym, jak Ukraina została stworzona przez swój mit. O tym, jak stała się nową definicją, wymówką, pretekstem dla Ukraińców i ukraińskości, dwóch idei postrzeganych jako całkiem nienaturalne jeszcze pół wieku, ba, dwadzieścia, przez niektórych może i dziesięć lat temu. O tym, jak mit wyparł ideę, przerósł ją treścią, forma przerosła treść, zmienił się jej pierwotny kierunek.
Kilka godzin wcześniej ląduję na londyńskim Heathrow; pokazuję paszport, odbieram bagaż, wsiadam w metro i godzinę później jestem w hotelu. Mój sąsiad nie przemyca gołębi, spirytu ani kartonów fajek wartych kilkaset dolarów. Co najwyżej, lekko skrępowany, rozglądając się dyskretnie dookoła pakuje do torby kilka buteleczek hiszpańskiego wina, które stewardesa postawiła na jego stoliczku.
W moim prawie pustym paszporcie nie przybywa kolejna pieczątka, nie stoję w kolejce, nikt mnie nie przeszukuje. Nie napiszę reportażu o podrzucaniu narkotyków przez straż graniczną, o łapówkach, nie wspomnę historii mojego sąsiada z samolotu, bo nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa. Magia przekraczania granicy dla nas, Europejczyków znikła. Zamknęliśmy się w sobie, za ekranami naszych telefonów izolując się od reszty wielkimi słuchawkami na naszych uszach. Izolujemy się od dźwięków i kolorów, które muszą nas zbombardować, przygnieść byśmy je dostrzegli. Musimy wjechać do innego świata, najlepiej na wschód, południe, tudzież południowy-wschód.
Czytam o tym Szczerka mordorze, o samochodach, ludziach, żółto-niebieskich ogrodzeniach, domach i całym otoczeniu pokrytym kolorami niepodległej Ukrainy. Krok po kroku zaczynam rozgryzać ukraińską mentalność, wypełniam brakujące luki historyczne.
Niedawno, przy whisky popijanej z plastikowego kubeczka, wzięliśmy ze znajomymi udział w typowym angielskim quizie. Jednym z pytań było wymienienie dwóch nazw państw, przed którymi w angielskim stawiamy rodzajnik określony. Ukraina, mówię pamiętając ramkę z wyjątkami w którymś z moich starych podręczników. Nie, słyszę głos oburzenia; the Ukraine to nie to samo co Ukraine, z lekkim tonem wyższości mówi mi znajoma Rosjanka. The Ukraine odnosi się do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, części ZSRR, Ukraine to państwo niepodległe. Zdziwiona, i nie do końca przekonana opinią łamiącej angielski Rosjanką, googluję kwestię. Ma rację: the Ukraine nie istnieje od 1991 roku. Internet huczy, sprzeciwia się rodzajnikowi określonemu, określa Ukrainę Ukrainą, tak jak i moi dwudziestoparoletni znajomi urodzeni w niepodległym Kijowie, Dniepropetrowsku i Lwowie.
Migrują. Uciekają przed wojskiem, przed frontem na wschodzie Ukrainy. Nie są patriotami, ale Ukrainę jako samoistne państwo popierają. Nie chcą w nim mieszkać, bo po co? Perspektyw nie ma, bezpiecznie nie jest, a państwo raczej zaściankowe. Lepiej wyjechać. Na zachód, do Europy. Do Londynu, może.
Joanna Broniewska