„W konserwatorium zamiast na fortepian dostałem się na fagot. Ćwiczyłem granie na nim codziennie o tej samej porze. W końcu sąsiedzi zaczęli się zastanawiać, kto w domu trzyma krowę i dlaczego ona ryczy zawsze o stałych godzinach”. Pianista i kompozytor Zbigniew Rymarz mówi, że życie składa się z przypadków. Opowiada dlaczego nie został szoferem i jak przyciągał tłumy do kościoła przerabiając przedwojenne szlagiery na muzykę sakralną. Wspólnie z Ireną Jun, Stanisławem Brudnym, Wiesławem Kępińskim oraz Zbigniewem Rymarzem należy do Gangu Hendrika Groena. Inspiracją do jego założenia stała się bestsellerowa książka „Małe eksperymenty ze szczęściem. Sekretny dziennik Hendrika Groena lat 83 i ¼”. To literacki fenomen z humorem i dystansem podchodzący do kwestii wieku. Jego autor bez cenzury opowiada o jasnych stronach i prozie życia po 80-tce.

W życiu najważniejsza jest…

Praca, przyjaźń i pasja. To są dla mnie trzy najważniejsze rzeczy. Potrafiłem czasami sprawy osobiste odstawić na boczny tor, bo praca była priorytetem i przez sekundę tego nie żałowałem. Pewne rzeczy się kończą, a praca zostaje. Wiem co mówię – w końcu w przyszłym roku będę świętował 70 lat w zawodzie!

A kiedy Pan zaczął grać?

To było w czasie okupacji. Miałem chyba 9 lat. Nigdy nie interesowało granie solo. Zawsze chciałem być akompaniatorem. Ale okazało się, że nie ma mowy, żebym się dostał do konserwatorium na fortepian. Zamiast tego dostałem się na fagot. Ćwiczyłem granie na nim codziennie o tej samej porze. W końcu sąsiedzi zaczęli się zastanawiać, kto w domu trzyma krowę i dlaczego ona ryczy zawsze o stałych godzinach.

Pana życie było usłane przypadkami…

Życie zawsze składa się z przypadków. Pewnego dnia zachorował organista i ksiądz zapytał, czy mógłbym go zastąpić. Ja na to: „proszę księdza, ja na organach jeszcze nie grałem, a poza tym nie mam nut i repertuaru kościelnego nie znam”. Ksiądz, który wcześniej słyszał w moim wykonaniu przedwojenne szlagiery, stwierdził, że to też jest dobra muzyka i mogę grać co chcę. No więc przerabiałem stare szlagiery, zwłaszcza te mało znane, na muzykę kościelną. Po tygodniu było pełno ludzi w kościele. Organista natychmiast wyzdrowiał. Chyba bał się, że go wygryzę.

Wszystko wskazuje na to, że to muzyka jest Pana największą miłością.

Muzyka i teatr. Przed wojną byłem zakochany w Zuli Pogorzelskiej. Pewnego pięknego dnia, w lutym 1936 roku, jeszcze leżąc w łóżku usłyszałem w radiu wiadomość o jej śmierci. Mama weszła do pokoju mówiąc, że spóźnię się na lekcje. A ja na to, że do szkoły nie idę, bo umarła Pogorzelska. Na jedenaście dni opuszczonych w ciągu roku szkolnego, siedem było z powodu śmierci Pogorzelskiej.

Gdybym nie był Pan muzykiem, kim by Pan był?

Jak miałem 5 lat chciałem być szoferem, bo uwielbiałem zapach spalin. Potem nie było siły, żeby mnie na prawo jazdy namówić. Kiedyś z grupą znajomych artystów jechaliśmy na koncert. Auto się zepsuło, podróż zajęła nam całą noc. O piątej rano przywieźli mnie pod dom i pytają się: „No i co, zdecydowałeś się?”. A ja na to: „Tak. Zdecydowałem, żeby nie robić prawa jazdy. Wyście się męczyli, a ja spałem”. Miałem też szansę zostać dentystą, bo na początku byłem na stomatologii. Ale kolega z czwartego roku medycyny załatwił mi kontrakt w teatrze. Potem studiowałem filologię polską. I jeszcze po drodze przez kilka miesięcy byłem w Studio Dramatycznym w Poznaniu.

Dlaczego przyjaźń jest taka ważna?

Daje nam oparcie. Mam bardzo wielu przyjaciół w Polsce i za granicą. Są wśród nich tacy, z którymi nie widzę się dwa, trzy lata, a gdy spotykamy się ten czas rozłąki nie ma znaczenia. Po tym można poznać prawdziwą przyjaźń.

A pasja?

U mnie to zbieractwo – nut, książek i programów. Pamiętam, jak lata temu wyszedłem kupić jesionkę. Obchodziłem kolejne sklepy i nic mi nie odpowiadało. Zajrzałem na Hożą. Miałem przy sobie trzy tysiące złotych, akurat na przyzwoity płaszcz. W sklepie nie znalazłem nic ciekawego, ale obok była księgarnia. Tam wydałem wszystkie pieniądze! I to jest pasja! Trwa już 82 lata. Miałem 7 lat, gdy zacząłem kolekcjonować wycinki z gazet oraz zdjęcia aktorów. Potem zabrałem się za zbieranie nut. Interesowałem się zwłaszcza okresem międzywojennym. Wciąż myślę jak zdobyć jeszcze jedną piosenkę, jeszcze jeden tekst…

Jak wygląda Pana idealny dzień?

Na taką okazję mam dwie swoje specjalności – bitki i chłodnik. No i może jeszcze zupę malinową. A idealne dni są różne. Czasami jest to jakiś ciekawy występ, na który idę, czasami to jest wyjazd, na który czekam, czasami jest to wyjście do antykwariatu i znalezienie czegoś interesującego. Jeżeli umiemy się cieszyć małymi rzeczami już jest świetnie.

Jak Pan postrzega swoich równolatków? Czy oni wszyscy są równie dynamiczni jak Pan?

Bardzo różnie. Spora część żyje bez pasji. A to już jest początek końca. Nie lubię starców 60-letnich. Spoczywają na laurach, już im się nie chcę. Uznają, że nie będą się dzisiaj golili, bo nie wychodzą z domu. Od tego się zaczyna! Może za 10 lat będę wiedział co to jest starość. Na razie nie znam odpowiedzi na pytanie, czym ona jest. Najważniejsze jest nastawienie psychiczne. Jeżeli ktoś mówi „ja już jestem stary” – to faktycznie taki będzie.

Gdy miał Pan 20 lat…

Zacząłem pracę. Dwudzieste urodziny obchodziłem w teatrze, więc to był przepiękny wiek i przepiękna data. Wszystkie pasję, które miałem wtedy: kino, teatr, nuty, zbieranie programów zostały do dzisiaj. Tu się nic nie zmieniło. To wówczas ustawiło się całe moje życie, z którego do dziś jestem bardzo zadowolony. Wiadomo, raz lepiej jest, raz gorzej. Ale, gdy przychodzi ten gorszy okres nie należy drzeć szat. Za chwilę kolejny przypadek, zbieg okoliczności sprawi, że ujrzymy sprawy w lepszym świetle.


ZBIGNIEW RYMARZ, lat 88 i ½ – pianista, kompozytor, mistrz dobrego stylu. Wie wszystko na temat kabaretowego i artystycznego życia Warszawy czasów międzywojennych. Zna dziesiątki anegdot, współpracował z największymi gwiazdami polskiej sceny od Mieczysława Fogga, przez Renę Rolską po Jaremę Stępowskiego. Studiował stomatologie, ale ostatecznie wybrał filologię polską. Jednocześnie uczył się w konserwatorium w Poznaniu, u profesora Zygmunta Sitkowskiego. Jako akompaniator debiutował w styczniu 1948 roku w poznańskiej Komedii Muzycznej.

Od ponad 68 lat występuje na scenie, wciąż aktywny zawodowo, tryska energią i pomysłami. Wiecznie zajęty, w ruchu, grafik spotkań ma szczelnie wypełniony. Właśnie wrócił z tournée w Londynie. W swoim przepięknym mieszkaniu przy pl. Unii Lubelskiej czaruje gości opowieściami o artystycznym życiu Warszawy. Ale na herbatkę trzeba się umówić przynajmniej z kilkudniowym wyprzedzeniem, by wpisać się w wypełniony po brzegi grafik.


okladka„MAŁE EKSPERYMENTY ZE SZCZĘŚCIEM. SEKRETNY DZIENNIK HENDRIKA GROENA LAT 83 I 1/4” to międzynarodowy fenomen literacki. Książka opublikowana w Holandii w czerwcu 2014 roku, przez 30 tygodni utrzymywała się na szczytach list bestsellerów i sprzedała w nakładzie 100 tysięcy egzemplarzy. Od tamtej pory prawa do publikacji kupili już wydawcy z 30 krajów. Mimo międzynarodowego sukcesu autor dziennika nigdy nie pokazał się publicznie.

Znamy go jedynie z kart książki. To 83-letni mieszkaniec amsterdamskiego domu spokojnej starości. W krótkich, błyskotliwych wpisach komentuje rok ze swojego życia. Już na wstępie zaznacza, że chociaż jest osobą znaną z dobrego wychowania, na stronach dziennika wcale nie zamierza być poprawny. Właśnie tu nareszcie pokaże swoje prawdziwe oblicze! I słowa dotrzymuje. Nie ma dla niego tematów tabu, pisze bez cenzury, szczerze i otwarcie. O sobie i współmieszkańcach. O codzienności staruszków – jedzeniu, rozrywkach, najmodniejszych wózkach inwalidzkich, wizytach u wypalonego zawodowo protetyka. O sprawach poważnych – niedołężności, eutanazji, śmierci, samotności. I o miłości, którą przeżywa o pięćdziesiąt lat za późno.

Holenderscy dziennikarze przeprowadzili śledztwo, próbując odkryć, kto tak naprawdę jest autorem błyskotliwego dziennika. Prawdziwy mieszkaniec domu starców? A może ktoś znacznie młodszy? Sam Hendrik Greon mówi o swojej książce tylko tyle: „ani jedno zdanie nie jest kłamstwem, chociaż nie każde słowo jest prawdziwe”.

W Polsce książka ukazuje się nakładem Wydawnictwa Albatros.

Wywiad opublikowany dzięki uprzejmości Wyd. Albatros. Zdjęcie: Szymon Kobusiński