Jest rok 1944, bliźniaczki Perła i Stusia Zamorskie wraz z matką i dziadkiem trafiają do Auschwitz. Siostry szukają siły i ucieczki od ponurego obozowego świata w swojej bliskości, w języku im tylko znanym, w grach wyuczonych we wczesnym dzieciństwie.

Jako część eksperymentu populacyjnego, mającego na celu badanie dzieci urodzonych z ciąż mnogich, znanego jako Zoo Mengelego, dziewczynki doświadczają cierpień i przywilejów nieznanych innym więźniom, zostają okaleczone psychicznie i fizycznie, odarte ze wspólnej osobowości. Ich tożsamość zmienia się pod brzemieniem bólu oraz poczucia winy.

Zimą, w czasie koncertu zorganizowanego przez Mengelego Perła znika, a Stusia pogrąża się w żałobie, lecz wciąż nie traci nadziei, że bliźniaczka żyje. Po wyzwoleniu obozu przez Armię Czerwoną rusza na poszukiwania siostry wraz z przyjacielem Feliksem – chłopcem, który straciwszy brata, pragnie zemsty.

Jak przeżyć traumę, co zrobić, by przetrwać, jak pozostać sobą i zachować w pamięci to, co było piękne w tradycji rodzinnej, jak odnaleźć się w nowej rzeczywistości po wyzwoleniu?

Książka z oferty: Prószyński i S-ka


kundelAffinity Konar
„Mischling, czyli kundel” – fragment

Jak to możliwe, zdumiał się doktor, że tak doskonałe żuchwy marnują się na kwaśne miny? Wyciągnął nas, ustawił plecami jedna do drugiej i z upodobaniem wchłonął naszą identyczność.
– Uśmiechnijcie się! – polecił.
Z jakiego powodu usłuchałyśmy tego wyjątkowego rozkazu? Chyba ze względu na matkę. Dla niej wyszczerzyłyśmy zęby w uśmiechu, gdy stała, przyklejona do ramienia zajde, z twarzą rozpaloną od paniki; dwie krople potu spływały jej po czole. Odkąd weszłyśmy do wagonu bydlęcego, unikałam patrzenia na nią. Zamiast tego oglądałam rysowane przez nią maki, skupiałam się na ich delikatnych kwietnych obliczach. Coś w jej nieszczerym grymasie podpowiedziało mi, w co się zmieniła: mamusia została śliczną, lecz pozbawioną snu, na wpół wdową z zanikającą osobowością. Niegdyś najbardziej pedantyczna wśród kobiet, teraz robiła wrażenie niechlujnej: na policzku miała smugę brudu, koronkowy kołnierz zwisał bezwładnie, w kącikach ust, przygryzanych z niepokoju, zagnieździły się zmatowiałe rubiny krwi.
Mischlinge? – zapytał. – Te jasne włosy!
Mamusia pociągnęła jeden ze swoich ciemnych loków, jakby zawstydzona ich urodą.
– Mój mąż… był blondynem – powiedziała tylko.
Zawsze udzielała tej samej odpowiedzi, gdy pytano ją o nasz koloryt, który dawał patrzącemu pewność, że jesteśmy mieszanej krwi. W miarę upływu czasu słyszałyśmy wyraz mischling coraz częściej i to właśnie on natchnął zajde do stworzenia dla nas Klasyfikacji istot żywych. Zapomnijmy o szalonych ustawach norymberskich, powiedział, o całym tym roztrząsaniu kwestii mieszańców, doborze genetycznym, ćwierć krwi Żydach i pokrewieństwie, o wszystkich tych absurdach, z nienawiści zrodzonych testach, które mają dzielić ludzi pod kątem kropli krwi, małżonka i miejsca wyznawania wiary. Zawsze gdy usłyszycie to słowo, powiedział, skupcie się na różnorodności żywych stworzeń. Wesprzyjcie się na niej, na szczerym dla niej podziwie.
Stojąc przed ubranym na biało lekarzem, wiedziałam, że stosowanie tej dobrej rady będzie w nadchodzących dniach trudne, bo znalazłyśmy się w miejscu, gdzie nie sprawdzą się zabawy wymyślane przez zajde.
– Niesłychana sprawa, te geny, prawda? – odezwał się doktor.
Mamusia nawet nie próbowała podjąć tematu.
– Kiedy je zobaczymy – zapytała, nie patrząc na nas – jeśli pójdą z panem?
– W szabas – obiecał lekarz, po czym obrócił się do nas i zaczął głośno rozwodzić się nad nami. Ucieszyła go nasza znajomość języka niemieckiego i jasne włosy. Nie spodobały mu się ciemne oczy, ale to akurat – jak powiedział do strażnika – może być przydatne. Pochylił się nad nami, przyjrzał uważniej, wyciągnął rękę i dłonią w rękawiczce zmierzwił włosy mojej siostrze.
– To ty jesteś Perła. – Jego palce zbyt łatwo zanurzyły się w blond lokach, całkiem jakby to robił od lat.
Powiedziałam, że to nie ona jest Perła, i stanęłam przed nią, by ją zasłonić, ale mamusia pociągnęła mnie do tyłu i zapewniła doktora, że nazwał jej córkę właściwym imieniem.
– Lubią płatać figle! – ocenił ze śmiechem. – Proszę mi zdradzić, jak pani je rozróżnia?
– Perła jest spokojniejsza – powiedziała mamusia.
Byłam jej wdzięczna za to, że nie wdała się w szczegóły. Perła miała niebieską spinkę we włosach. Ja – czerwoną. Perła mówiła gładko. Ja wyrzucałam z siebie wartki potok słów, często przerywany, usiany pauzami. Perła miała skórę białą jak mąka. Moją znaczyła letnia opalenizna i piegi, jak u łaciatego konia. Perła była dziewczęca. Bardzo starałam się być Perłą, lecz stale byłam tylko sobą.
Lekarz pochylił się i znalazł ze mną twarzą w twarz.
– Dlaczego skłamałaś? – zapytał.
Znowu ze śmiechem, nadal zabarwionym poufałością.
Gdybym miała wyznać prawdę, powiedziałabym, że moim zdaniem Perła była z nas dwóch słabsza, a ja sądziłam, że stając się nią, mogłabym ją chronić. Zdradziłam mu tylko część prawdy.
– Czasami zapominam, kto jest kto – mruknęłam niezbyt przekonująco.
A potem nie pamiętam. Do tego miejsca chętnie bym zawróciła myślami, przez zapach, głuchy odgłos butów i walizek, aż po coś na kształt pożegnania. Bo powinnyśmy były zobaczyć, jak bliscy nas opuszczają, znikają, powinnyśmy móc wyznaczyć dokładny moment poniesienia straty. Och, gdybyśmy tylko zobaczyły odwracające się twarze, błysk oka, krzywiznę policzka! Odwracające się twarze… nie dane nam było tego zaznać. Właściwie… dlaczego nie mogłyśmy ponieść ze sobą widoku i zarysu pleców, gdy odchodzili? Tylko tego? Jedynie rzutu oka na bark, na mignięcie wełnianego płaszcza? Widoku ręki zajde, ciężko zwisającej u jego boku, warkocza mamy unoszonego wiatrem!
W miejscu, gdzie powinni być nasi bliscy, stała całkiem nowa postać – biało odziany mężczyzna, Josef Mengele, ten sam Mengele, który ukrywając się przez lata, przybierał nazwiska: Helmut Gregor, G. Helmuth, Fritz Ulmann, Fritz Hollman, Jose Mengele, Peter Hochbicler, Ernst Sebastian Alves, Jose Aspiazi, Lars Balltroem, Friedrich Edler von Breitenbach, Fritz Fischer, Karl Geuske, Ludwig Gregor, Stanislaus Prosky, Fausto Rindon, Fausto Rondon, Gregor Schklastro, Heinz Stobert oraz doktor Henrique Wollman.
Mężczyzna, który skrywał swoje zbrodnie pod wszystkimi tymi nazwiskami, powiedział nam, żebyśmy zwracały się do niego „wujaszku doktorze”. Kazał nam powtórzyć ten zwrot raz i drugi, żebyśmy do niego przywykły i nie popełniały błędu. Zanim uznał, że jest zadowolony i możemy przestać powtarzać, nasza rodzina zniknęła.
A gdy ujrzałyśmy pustkę w miejscu, gdzie wcześniej stali mamusia i zajde, ugięły się pode mną kolana, bo zrozumiałam, że świat tworzy jakiś nowy porządek istot żywych. Nie wiedziałam wtedy, jaką żywą istotą się stanę, a strażnik nie dał mi czasu nad tym pomyśleć – złapał mnie za ramię i pociągnął. Przestał dopiero wówczas, gdy Perła zapewniła go, że mi pomoże, objęła mnie w pasie i poprowadziła, więc poszłyśmy tam razem z trojaczkami, coraz dalej od rampy, przez kurz, ścieżką wiodącą obok krematoriów, a kiedy tak szłyśmy w nieznaną dal, w towarzystwie śmierci po prawej i po lewej, zobaczyłyśmy ciała, które wciąż jeszcze były ciałami na wózku, spiętrzone w stos, poczerniałe, a jedno z nich wyciągało rękę, sięgało po coś, czego chciało się przytrzymać, jakby po niewidzialne pęta, które mógł zobaczyć tylko człowiek o krok od śmierci. Wargi tego ciała drgnęły. Zobaczyłyśmy różowość języka drżącego z wysiłku. Słowa je opuściły.
Znałam ogromne znaczenie słów dla życia. Gdybym temu ciału dała trochę swoich, można by je było naprawić, tak pomyślałam.
Czy to była głupia myśl? Czy traciłam rozum? Czy taka myśl przyszłaby mi do głowy w miejscu, gdzie nie byłoby wiatru lizanego płomieniami i doktorów o białych skrzydłach?
To słuszne pytania. Często do mnie wracają, ale i tak nigdy nie starałam się na nie odpowiedzieć. Odpowiedzi nie do mnie należały.
Jedno wiem: patrzyłam na ciało i jedyne słowa, jakie potrafiłam przywołać, nie były moją własnością. Stanowiły fragment piosenki, którą poznałam z przeszmuglowanej płyty w piwnicy w getcie. Zawsze, gdy słyszałam tę piosenkę, czułam się lepiej. Dlatego postanowiłam wypróbować jej słowa.
– Czy chcesz wsiąść na huśtawkę z gwiazd? – zaśpiewałam do ciała.
Nic, ani dźwięku, ani drgnienia. Czy to przez mój piskliwy głos?
– Księżyca blask do słoika wlać? – spróbowałam ponownie.
Wiedziałam, że to żałosna próba, jednak zawsze wierzyłam w zdolność samonaprawy świata, ot tak, za sprawą zwykłej życzliwości. Gdy życzliwości brak, wymyśla się nowe systemy i porządki, w które należy wierzyć, a ja wtedy, w tamtej chwili, obojętne, czy to pod wpływem głupoty, czy ociężałości umysłu, wierzyłam w zdolność ciała do ożywienia samego siebie za sprawą oddechu słowa. Niestety, te konkretne wyrazy okazały się niewłaściwe. Żaden z nich nie uwolnił życia, żaden go nie naprawił. Szukałam innych wyrażeń, trafniejszych, zdolnych obdarować… przecież musiały takie istnieć, na pewno… ale strażnik nie pozwolił mi skończyć. Pociągnął mnie, bym szła dalej, byśmy jak najszybciej wzięli prysznic, przeszli procedury i dostali numery, by nasz czas w Zoo doktora Mengele zaczął płynąć.
Obóz w Auschwitz został wzniesiony jako więzienie dla Żydów. Birkenau stworzono w celu usprawnienia ich zabijania. Oba te siedliska zła dzieliło od siebie zaledwie kilka kilometrów. Czemu miało służyć Zoo – nie wiedziałam. Mogę jedynie przysiąc, że ani Perła, ani ja nigdy nie byłyśmy w klatkach.


Fragment zamieszczony dzięki uprzejmości:

Zrzut ekranu 2016-11-07 o 12.06.55