Są pisarze, którzy, kiedy nadchodzi odpowiednia chwila, zaczynają pisać jakby pod dyktando – dużo i na jednym oddechu, dlatego od czasu do czasu narzucają sobie pewne sztywne reguły gry. Z pewnością nie byłoby nic trudnego w odnalezieniu płodniejszych pisarzy od Schmitta, a jednak, podczas lektury Tajemnicy pani Ming miałam wrażenie takiej zastosowanej reguły. Długo zastanawiałam się jak ją nazwać, aby jak najtrafniej wyrazić to, co mam na myśli, i w końcu wymyśliłam: Pisarz przypasowuje treść książki do uprzednio stanowczo i nieodwołalnie określonej formy. Komponuje wydarzenia i bohaterów podstawiając ich na właściwe miejsca – na miejsca, w których koniecznie muszą one się znaleźć, aby forma, będąca ostatnią ostoją dla duszy książki, nie rozleciała się. Tym samym wyznałam, że o fabule i emocjonalności Tajemnicy Pani Ming można napisać coś więcej, niż tylko: radośnie przewidywalna, czy nużąco serdeczna. Bo choć jest to książka pogodna i ciepła, w której świat ludzi toczy się powoli pod cierpliwym niebem i której lektura może być krótką przyjemnością, to dla mnie była to przyjemność senna i niewyraźna, przyjemność bez dreszczyku, bez osłupienia, wpatrzenia… A jednak jest w tej opowieści coś obiecującego i zachęcającego, jak jej okładka – ładna, prosta, przyjemna dla oka.
Poznajemy bohaterkę – tytułową Panią Ming, babcię klozetową w chińskim Grand Hotelu, co do której każdy z czytelników musi sam odpowiedzieć sobie na pytanie – czy zbudowała ona swój świat na wyobraźni czy też na samooszustwie? Niezależnie jaka będzie nasza odpowiedź – pisarz kreuje postać bohaterki tak, że myślimy o niej serdecznie od pierwszej do siedemdziesiątej szóstej strony książki – Pani Ming jest marzycielką, więc ma błyszczące, wielkie oczy, jest bezpośrednia, mądra (mówi cytatami z Konfucjusza), jest chodzącą metaforą, wywołuje wzruszenie (doprowadza do płaczu poważnych biznesmenów), posiadła umiejętność szeptania do uszu, a nade wszystko – umiejętność naprawiania świata!
I jeśli w trakcie lektury przeniosłam się do Yunhai, to jestem tą dziewczynką z niebieskim parasolem na okładce, którym ochraniam się od żaru naiwności, padającego z nieba w tym świecie. Z przyjemnością oglądam otoczenie – odpoczywam i nie myślę o niczym. Po powrocie do siebie mało pamiętam, ale próbuję oddać nastrój tej niepamięci: Są pisarze, którzy, kiedy nadchodzi odpowiednia chwila... – zaczynam pisać, sięgając – do odłożonej chwilę wcześniej – książki, do niewiarygodnej, niewiarygodnie rozmywającej się opowieści.
Joanna Roś