Po powieści Jeffery’a Deavera od lat sięgam z niezmienną ciekawością i pewnością, że będę miała do czynienia do porywającym kryminałem. Nie myliłam się i tym razem. Pomimo tego, że od napisania przez Deavera pierwszej powieści z Lincolnem Rhyme’em w roli głównej minęło już szesnaście lat, w kolejnych częściach wciąż wyczuwalna jest ta sama świeżość i umiejętność prowadzenia przez pisarza wartkiej, skomplikowanej (ale nie przekombinowanej) akcji. Od ekranizacji części pierwszej, czyli „Kolekcjonera kości” również minęło prawie półtorej dekady, jednak czytając „Pokój straceń” po raz kolejny miałam przed oczami Denzela Washingotna w roli Rhyme’a oraz Angelinę Jolie jako Amelię Sachs, niegdyś policyjną nowicjuszkę, która pod okiem Rhyme’a stawiała pierwsze kroki w wydziale zabójstw, dziś niemalże legendę policji i bliską towarzyszkę sławnego policjanta.
Fabuła „Pokoju straceń” pozwala na chwilę odetchnąć od tego, co literatura kryminalna w ostatnich latach serwuje nam aż w nadmiarze, czyli od wszechobecnych i stosujących najbardziej wymyślne (przyznajmy to: mniej lub bardziej udane) techniki zbrodni seryjnych morderców, gwałcicieli, psychopatów, skrzywdzonych przez życie, owładniętych szałem i chlastających nożami na oślep. Intryga skonstruowana przez Deavera jest jak zawsze bardzo głęboka i nie można o niej powiedzieć, by była przewidywalna. Być może po prostu nie jestem najbystrzejszym czytelnikiem, ale zawsze daję się zaskoczyć „deaverowym” zwrotom akcji.
Lincoln Rhyme wciąż jest sparaliżowany (obawiam się, że jeśli kiedyś samodzielnie wstanie o własnych siłach z łóżka, będzie to oznaczało przekwalifikowanie pisarskie Deavera – z kryminałów na sci-fi), nie poddaje się jednak i nadal udziela się jako policyjny konsultant. Doradzać z resztą ma komu, bo Amelia Sachs wyrosła pod jego opieką na wzorowego śledczego, który do tego pracuje w naprawdę dobrym wydziale, w gronie profesjonalistów. Wydawałoby się, że motyw ten już się powinien zestarzeć, ale nie daje się tego odczuć. Powiedziałabym raczej, że takie zestawienie bohaterów jest tak naturalne, że każde inne mogłoby zniszczyć tę powieść. Zespół dopełnia Lone Sellitto, również policjant oraz prokurator Nance Laurel. Stają przed trudną sprawą, która nosi znamiona polityczne. W pokoju 1200, który nazywany jest pokojem straceń, ginie Amerykanin, który wykazywał negatywne podejście do rządu oraz całych Stanów Zjednoczonych. Problem w tym, że mężczyzna zginął od strzału snajpera. Śledztwo stoi w miejscu, gdy nagle pojawia się wiadomość od nieznanego informatora: w kolejce na śmierć czeka wielu ludzi, których nazwiska znajdują się w tajemniczym mailu. Kiedy tylko pojawia się podejrzany, śledczy nie chcą się pogodzić z myślą, że nie mają na jego winę żadnych dowodów. Kręcą się po omacku, podobnie jak czytelnik, który spodziewa się najgorszego, gdy obserwuje pasje snajpera, który posługuje się nożem z dosłownie rzeźnicką precyzją. Przyzwyczailiśmy się do tego, że to Rhyme bywa zgryźliwy i stroi sobie z kogoś złośliwe żarty. Ja mam wrażenie, że Deaver chciał sobie zrobić żart z czytelników wpuszczając ich do gabinetu luster. Kiedy już wydawało mi się, że jestem na dobrym tropie, okazywało się, że znowu mam przed oczami tylko zniekształcony obraz.
Recenzję moją skończę w następujący sposób: tak, tak, tak. Trzy razy tak dla nowego Deavera. Trzy razy tak dla Prószyńskiego, bo wydaje naprawdę dobrą literaturę. Dla wydawcy nawet cztery razy tak, ostatnie w ramach podziękowania za to, że w końcu możemy czytać nowości naszych ulubionych autorów bez czekania kilku lat na polskie wydanie. Trochę to trwało, ale już niemalże od dekady możemy być na bieżąco z prozą Jeffery’a Deavera, co naprawdę powinno cieszyć, bo jeśli chodzi o współczesną literaturę kryminalną (odcinając się oczywiście od literatury skandynawskiej, bo by nam miejsca w pierwszej dziesiątce zabrakło), to autor ten znajduje się jeśli nie na podium, to na pewno zaraz za nim. „Pokój straceń” to kawałek (a raczej kawał, bo przeszło pięćset stron) naprawdę dobrej prozy kryminalnej. Niektórzy choinki trzymają długo ubrane – kupcie tę książkę pod choinkę. Jeśli już ją rozebraliście – znajdźcie inną okazję, bo warto!
Sylwia Tomasik