W Ogrodzie Czasu pozostał już tylko jeden kryształowy kwiat. W mieście totalnym młody naukowiec rozważa koncepcję pustej przestrzeni. W świecie ultrasonicznej muzyki niemy wymiatacz dźwięków adoruje zapomnianą diwę.
Stwierdzenie, że pisarz był wybitny, bo wiele lat temu pisał o kwestiach, które mimo upływu czasu ciągle są aktualne, brzmi nudno i banalnie. Jednak taka właśnie była moja pierwsza myśl po przeczytaniu opowiadań z „Ogrodu czasu”, wyboru wczesnych tekstów J. G. Ballarda, wznowionego trzy lata temu przez wydawnictwo Vis-à-Vis/Etiuda.
W krótkim słowie wstępnym do jednego z tekstów autor stwierdza, że fantastyka naukowa, by zachować rację bytu, musi o krok wyprzedzać rzeczywistość. Zgodne z tą zasadą niemal wszystkie teksty łączy przedstawiona w nich wizja przyszłości – takiej przyszłości, która wydawała się prawdopodobna komuś, kto racjonalnie przyglądał się przemianom, które wówczas, a latach 50. i 60., dokonywały się na Zachodzie. Science-fiction – dobre science-fiction – zawsze stanowi, w mniejszym lub większym stopniu, odbicie ludzkich nadziei i lęków. Z tekstów Ballarda przebija jednak głównie lęk – lęk o to, jak wyglądać będzie świat za kilka dekad, jeśli nie zmieni się tempo i kierunek rozwoju. Maluje więc, niczym surrealistyczny artysta, wizje ogromnych miast, które zdają się rozciągać w nieskończoność we wszystkich kierunkach; świata opanowanego przez techniki manipulujące konsumpcją; społeczeństwa opętanego obsesją mierzenia czasu i maksymalnej wydajności. Każdy tekst to wrzucenie czytelnika w świat, w którym jakiś element codzienności (zwyczajny za czasów autora i zwyczajny dziś) zostaje podniesiony do rangi najwyższej wartości – lub też człowiek zostaje go pozbawiony. Czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie świat, w którym zakazana zostaje pomoc psychiatryczna? Albo zegary? Lub świat, w którym czas jest racjonowany jak najcenniejsze dobro? Albo taki, w którym ludźmi sterują podprogowe przekazy zmuszające ich do zakupów? Lub absolutne miasto, w którym osoba, która wpadła na pomysł skonstruowania latającej maszyny i szuka miejsca, gdzie mogłaby ją przetestować, uznana jest za szaleńca, bo niemożliwe jest przecież istnienie przestrzeni, w której niczego nie ma?
Jak przystało na fantastę, Ballard pisze także o kosmosie. I choć znajdziemy w zbiorze teksty o wyprawach na obce planety, choć autor porusza klasyczny temat pierwszego kontaktu z pozaziemską cywilizacją i odpowiada na wejście człowieka w erę kosmiczną, to jednak bardziej interesuje go zupełnie inny kosmos – kosmos wewnętrzny. Jeśli fantasta jest o krok do przodu, to w momencie, gdy człowiek – jak mniemano wówczas – rozpoczyna podbój kosmosu, temat ten dla literatury jest już wyczerpany. Ballard sięga więc dalej, rozważając konsekwencje dla psychiki zarówno lotów w kosmos, jak i pozostania na Ziemi opętanej postępem i uginającej się pod ciężarem niemożliwego do opanowania przeludnienia. I roztacza smutną wizję ludzkości spóźnionej, która ledwo zdąża na ostatni akt życia we wszechświecie. Wpisując się w nurt Nowej Fali SF, patrzy z punktu widzenia bardzo humanistycznego, pacyfistycznego i otwarty jest na wszelkie możliwości.
Wszystkie wizje, czasami fantasmagoryczne, czasami absurdalne, wszystkie zaś jak ze snu, zdają się wynikać wprost z jakiejś zbiorowej nieświadomości, nie do końca uświadomionych obaw, braku zakorzenienia człowieka w świecie, który za szybko się zmienia, by można go było w pełni poznać, zrozumieć i zaakceptować. Wyobraźnia autora nie ma ograniczeń, z każdego zaś tekstu przebija niepokój i troska o ludzkość w zupełnie dziś niespotykanej, ponadczasowej perspektywie.
J.G. Ballard to mistrz nastroju, wyobraźni i nakłaniania czytelnika do zwrócenia uwagi na rzeczy oczywiste, jak zapełniony terminarz i półgodzinny blok reklamowy w połowie ulubionego filmu. A zarazem pokazuje coś, czego nikt już nie dostrzega – świat trwający w czasie i jak wszystko rozwijający się i nieuchronnie przemijający, a w nim jednostkę, która musi zagubić się w tłumie i nie ma szans w walce z potężnymi naciskami z zewnątrz. Jak hrabia zrywający ostatni kryształowy kwiat, wiedząc, że tak naprawdę nie opóźni swojej klęski. Zbiór pozostawia czytelnika z obrazem zrujnowanego ogrodu i poczuciem, że nie ma sensu rozdzielanie fantastyki i głównego nurtu, skoro science-fiction dostarcza lepszych nawet niż mainstream narzędzi do opisu rzeczywistości.
Magdalena Stonawska