Naszym zdaniem
Dla tych, którzy mówią z łzą w oku: "Zaiste, nie było polskiego egzystencjalizmu".
Jest początek wakacji. Znajdujemy się pod pubem Chwila na Ogrodowej w Warszawie. Spod grobu Marka Hłaski na Starych Powązkach powoli schodzą się tu uczestnicy Hłasko Party – imprezy, która od 2009 roku nie cichnie wciąż w kilku miastach Polski. Powoli się ściemnia, ale kolorowe skarpetki i błyszczące, wąskie krawaty widać z daleka. A na barze, gdzie możemy zamówić wódkę z ogórkiem na zagrychę, przez chwilę leżą „Piękni dwudziestoletni”, czasami z nabożną czcią kartkowani.
Nie możemy przyrzec, że wszyscy „piękni dwudziestoletni” zebrani tego wieczoru w Chwili, ci przy stolikach, na zewnątrz lub na parkiecie, kochają Hłaskę, ale możemy zapewnić, że książka, leżąca na barze, wydana na trzy lata przed śmiercią autora, bardziej niż cała jego emigracyjna proza utrzymała w świeżości jego sławę, i że chyba trzeba być szaleńcem, aby chcieć ją recenzować albo się nad nią wymądrzać – recenzja taka byłaby zapewne mniej warta i mniej ciekawa niż opinie, formułowane przez drinkach i piwie, które na początku lata usłyszeć można w Chwili…
Wspomnijmy więc tylko kuszące frazy, proszące się o umieszczenie w tekście o wspomnianej książce – „credo polityczne autora”, „nieznane fakty biograficzne”, „swoisty akt biograficznej autokreacji”, „gest autodestrukcji”, albo „tendencje mitotwórcze”, po czym szybko znajdźmy dla siebie wolne miejsce, przy stoliku hłaskofilów oczywiście, i poczekajmy, aby móc się włączyć w dyskusję, o ile zdołamy przekrzyczeć muzykę.
Ktoś mówi, że w opisie Hłaski, Polska Ludowa jest krajem, gdzie nie chce się żyć, ktoś inny, że posępnym i bezbarwnym, ale ciągle absurdalnym, bo „ubeckie” praktyki, mody i przeróżne społeczności wpadają tu na siebie. Ktoś inny mu przerywa, bo przecież pierwsze oficjalne wydanie w Polsce „Pięknych dwudziestoletnich” z niewielkimi ingerencjami cenzury ukazało się dopiero w roku 1988. Ktoś inny cytuje: „Kiedy dzisiaj spotykam ludzi pięknych, dwudziestoletnich i rozmawiam z nimi, przeraża mnie jedno: wszyscy oni wiedzą, że w Polsce jest źle, wszyscy nie mają złudzeń, że Polska jest krajem okupowanym; natomiast nikogo z nich to specjalnie nie interesuje”.
Teraz my możemy dodać coś od siebie. I nie chodzi tu o chwalenie, że jedyni wiemy, jaki jest najważniejszy walor „Pięknych…”, ani o powtarzanie słów: „pasjonujące świadectwo epoki, oglądanej i komentowanej z dwóch perspektyw: krajowej i emigracyjnej” tego „Polskiego Jamesa Dean’a”, „dziecięcia wieku”:
W rozdziale „Mam drzwi do szafy dwudrzwiowej, oszklone” Hłasko wspomina Paryż 1958 roku, gdzie zupełnie pozbawiony złudzeń, zrozumiał, że Polska w świadomości tych z zachodu to nic więcej, jak przedmieścia Rosji. Zwierza się nam: „nie mogłem przecież być na tyle śmieszny, aby żądać od ludzi, by nagle porzucili Camusa i Faulknera i poczęli interesować się młodą prozą polską.”
Hłasko urodził się w 1934, zmarł w 1969 roku. Seria wznowień jego dzieł, przygotowana przez wydawnictwo Agora w serii „Biblioteka Gazety Wyborczej” ukazuje się więc w 45. rocznicę jego śmierci oraz 80. rocznicę urodzin.
„Dziś Marek Hłasko bardziej należy do historii literatury, niż pozostawałby w żywej pamięci swoich fanów” – pisał sześć lat temu Mirosław Pęczak. Ale ja, przypominając sobie zdanie innego krytyka, w oryginale odnoszące się do Camusa, od którego Hłasko w 58 roku nie mógł odwieść Francuzów, także „wielkiego zapomnianego” (a jednak!) stwierdzam, że Hłasko, ponad wszelkimi modami, czytany jest do dzisiaj, a dla swoich fanów tak samo liczy się jako pisarz i jako postać.
Joanna Roś