Naszym zdaniem
Kolonizacja kosmosu z Pismem Świętym w ręku? Taką wizją raczy nas Michel Faber w swojej najnowszej książce. Jest ona filozoficzną przypowieścią z science fiction w tle. Ale paradoksalnie nie o Bogu i religii dowiemy się z niej najwięcej, ale o człowieku i jego słabościach.
Kiedy po przeczytaniu ostatnich zdań Księgi dziwnych nowych rzeczy, odkładałam ją z powrotem na półkę, pomyślałam sobie, że będę tęsknić, że tak czysto po ludzku się z nią zżyłam. Uświadomiłam sobie wtedy, że zapewniła mi cały wachlarz uczuć, od ekscytacji, po złość czy rozczarowanie, zupełnie jak żywa istota – i to chyba największa siła powieści Fabera.
Książka składa się z trzech głównych motywów. Pierwszym jest historia brytyjskiego kaznodziei, Petera, który wyrusza w bardzo daleką podróż, by wśród nieświadomych Boga istot głosić jego Słowo. Jednak nie znajdziemy w Księdze dziwnych nowych rzeczy płomiennych mów i popisów oratorskich godnych Martina Luthera Kinga. Pastor, który został wybrany spośród milionów, cytuje Pismo bezbłędnie, ale mówi o nim językiem jałowym. Fragmenty jego kazań i przemyśleń o Bogu nie zmiękczą serc, nie uruchomią wyobraźni, nie doprowadzą do łez, i nie zachęcą, by w kolejną niedzielę zajrzeć do dawno nieodwiedzanego kościoła. Faber, choćby bardzo chciał i uruchamiał wszystkie swoje pisarskie umiejętności, najzwyczajniej nie posiada tej mocy. Zapewne, gdyby los czy Bóg go nią obdarzył, zostałby kaznodzieją (albo liderem ruchu politycznego).
Z drugiej strony książka pretenduje do miana science fiction, a to za sprawą miejsca akcji. Historia dzieje się bowiem… na innej planecie, zamieszkiwanej przez myślące istoty. Znajdziemy tu zatem opisy fizjonomii miejscowych i ich zwyczajów, tego, jak wygląda sama planeta, jakie rządzą nią prawa natury, poznamy też jej nietypową florę i faunę (tutaj autor nie popisał się zbytnią kreatywnością, tworząc de facto jedną roślinę, z której można pozyskać dosłownie całą gamę smaków znanych ludziom, pojawia się też tylko jeden gatunek zwierząt). Ale i tutaj trzeba wstrzymać wodze oczekiwań. Nie jest to bowiem typowe, wciągające science fiction z wartką akcją. To mozolna pozycja naukowa dla antropologa poznającego nowy świat i lud (z tą różnicą, że ten powstał w głowie innego człowieka). Składa się go z małych cząstek, rozrzuconych po książce, tonących w pobocznych z tej perspektywy wątkach (np. opisach nowo tworzonej ludzkiej osady i jej mieszkańców). Ale Księga jest dopiero relacją pierwszego badacza, który zgłębił maksymalnie dużo w ograniczonym czasie, pozostawiając czytelnika z wieloma wątpliwościami i pytaniami bez odpowiedzi. Na resztę trzeba poczekać – wyobraźnia zrobi swoje.
Oprócz poznawania planety, którą wymyślił dla nas Faber, czytelnik dowiaduje się także, co dzieje się z Ziemią w czasie, w którym toczy się akcja książki. Na ten obraz składa się apokaliptyczna wizja katastrof ekologicznych, chaos, zamieszki, problemy z dystrybucją żywności, słowem Ziemia przestaje być miejscem, które zostawiał główny bohater w momencie wyjazdu. I tu dochodzi trzeci i zdecydowanie najmocniejszy motyw opisany przez Fabera: pastor pozostawia na Ziemi najbliższą sercu osobę, swoją żonę, Beę. Autor przedstawia nam bardzo szczegółowy zapis rozterek związanych ze zmaganiami z samotnością, wyobcowaniem w nowym miejscu, lękiem o los ukochanej osoby, ale też problemy z komunikacją (bo jak opisać rzeczy i doświadczenia, z którymi nie mierzył się dotąd żaden człowiek). W głowie Petera pojawia się z czasem pokusa ucieczki od tego, co dzieje się miliony lat świetlnych od niego, bo przecież tu, na innej planecie, czeka przygoda, misja, na którą wybrany został właśnie ON! I tak jak coraz bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, że dla naszej planety nie ma już ratunku, to samo dzieje się z relacją Petera i Bei. Czy przyleci bohaterska misja ratunkowa, która da nadzieję: Ziemi i naszym bohaterom?
Czytając Księgę dziwnych nowych rzeczy miałam bardzo mieszane uczucia. Była jak brzęcząca całymi godzinami przy uchu mucha, która denerwuje nieludzko. Później się do niej przyzwyczajamy i nawet z ciekawością zaczynamy obserwować, gdzie najczęściej lubi siadać. Zauważamy nawet, że jej tułów ma ładnie niebiesko-błyszczący poblask. A kiedy pewnego dnia postanowi odlecieć, zdajemy sobie sprawę, że będzie nam jej brakować. Tak samo denerwowała mnie nowa powieść Fabera (bo bohaterowie tacy nijacy, albo autor szedł na łatwiznę, jak wtedy, gdy w kulminacyjnej scenie przeszedł na wymyślony przez siebie język obcej cywilizacji, zupełnie nie kłopocząc się tym, by dać wskazówkę czytelnikowi, jak przetłumaczyć ten fragment), miejscami nużyła (bo akcja wlokła się niemiłosiernie), ale chwilami (krótkimi co prawda, ale jednak) z ekscytacją i gigantycznymi wyrzutami sumienia przewracałam trzy strony naprzód, żeby przekonać się, czy sprawdzi się najgorszy scenariusz spośród tych, które miałam w głowie (kompletnie nie umiałam zachować zimnej krwi!). Przede wszystkim jednak z ogromną przyjemnością do niej wracałam. Czekałam na spotkanie z pastorem, którego nie lubiłam, mieszkańcami Oazy (zarówno autochtonami, jak i świeżo przybyłymi), z którymi nie mogłam się w żadnej mierze utożsamić i z kompletnie niezachęcającym nowym, wspaniałym światem, wybranym na kolebkę ludzkości. Dlatego pomimo wszystkich zarzutów z ogromną chęcią sięgnę po inną książkę Michela Fabera. Bo z mistrzowską precyzją połączył składniki i przygotował koktajl emocji, którego chcę jeszcze skosztować.
Katarzyna Figiel