Naszym zdaniem
Lotnik nie lubi, gdy mu się podcina skrzydła. Zwłaszcza, gdy ojczyzna go potrzebuje a wróg nie przestaje węszyć.
Nie zaczytuję się w literaturze wojennej. Z czystej nienawiści do wojny, bo jest ona jedną z niewielu rzeczy, których naprawdę się boję. Wiedziałam jednak, że Remigiusz Mróz musi zaprezentować czytelnikom kawałek dobrej powieści, która pomimo tego, że jej akcja rozgrywa się w warunkach nieprzychylnych każdemu człowiekowi, przyniesie czytelnikowi odprężenie. Nie myliłam się. Mróz porwał mnie na kilka godzin. Wzbiłam się w przestworza i chociaż na ogonie wciąż siedział mi nieprzyjaciel, nie zamieniłabym tych kilku godzin lektury na nic innego.
Nie chciałam ujmować sprawy w banały, ale muszę. Jeśli myślicie, że już wiele o II wojnie światowej wszystko, albo że powieści wojenne są nudne, to jesteście w błędzie. Banałem jest hasło, że „Turkusowe szale” to powieść wojenna inna niż wszystkie, ale cóż mi pozostało, kiedy tak właśnie jest? Uwierzcie mi, literacka historia lotnictwa II wojny światowej nie kończy się na „Dywizjonie 303”. I chwała za to Mrozowi, bo spod jego pióra wyszła naprawdę pasjonująca opowieść, która urzekła mnie swoją plastycznością, lekkością i wiarygodnością, która jest największym atutem historii. Opowiada ona o losach polskich lotników stacjonujących w początkowych latach II wojny światowej na Wyspach Brytyjskich, przydzielonych do 307 Dywizjonu Nocnego „Lwowskich Puchaczy”. Bohaterowie, których wykreował Mróz są tak naturalni, że trudno mi było uwierzyć w to, że cała ta historia, która przecież oparta jest na autentycznych wydarzeniach, została przedstawiona na fikcyjnych postaciach.
„Turkusowe szale” nie są typową powieścią wojenną. Co prawda trwa wojna, bohaterowie to oficerowie lotnictwa, wyrzucony na tereny nieprzyjaciela żołnierz walczy z nimi wszystkimi możliwymi środkami. Pojawia się szpieg, a to zawsze, nie tylko na wojnie komplikuje sprawę. Ale to nie jest książka tylko o wojnie. Sięga głębiej. Pokazuje ludzi, którzy zamknięci na wyspie, z dala od rodzinnego domu, który pada właśnie ofiarą niemieckiej grabieży, bezczynnie czekają na swoją szansę. Frustracja narasta. Liczy się każdy lot, każde zestrzelenie, które zmniejsza siły wroga. Z czasem każdy jest gotowy na największą głupotę, byle tylko wykazać się w walce. A do czego prowadzi takie narwanie…? Tego chyba nie trzeba tłumaczyć.
Czy łatwo jest być żołnierzem? A może lepiej byłoby, gdybym zapytała: czy łatwo jest się pogodzić z tym, że zabija się ludzi? Kiedy mija się granicę? Chociaż te pytania nie są zadawane w „Turkusowych szalach” wprost, ich dźwięk rozbrzmiewa z każdą kolejną stroną. Lotnictwo to szczególna formacja, w której nie zabija się ludzi, tylko zestrzeliwuje się samoloty. Przynajmniej tak jest w powietrzu i w to trzeba wierzyć, póki jest się w przestworzach. Co jest przyjemniejsze, sam lot czy fakt zestrzelenia wrogiej maszyny? To trudne pytania, na które odpowiedzi w „Turkusowych szalach” nie znajdziemy, a nasza ciekawość nie zostanie w tej materii zaspokojona. Obudzi się w nas moralny stróż, który będzie chciał na nas wymusić ocenę. Nie książki, ale zawartej w niej historii. Ja długo się po tej powieści zbierałam i mam nadzieję, że i wielu innych czytelników doświadczyło przy niej tego rozbicia, które nie pozwala sięgnąć po kolejny tytuł, dopóki człowiek nie upora się z refleksjami.
Styl, w jakim utrzymane są „Turkusowe szale” przywodzi mi na myśl pasję, z jaką o lotnictwie opowiada Jan Hoffmann, chyba najbardziej oddany swojej pracy, a równocześnie i pasji, pracownik Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie. Ci, którzy mieli okazję uczestniczyć w organizowanych przez niego „Spotkaniach przy samolocie” lub w jakichkolwiek innych okolicznościach mogli posłuchać jego lotniczych opowieści, będą w stanie wyobrazić sobie potoczystość i energię, jaka bije z powieści Remigiusza Mroza „Turkusowe szale”. Tej pasji nie da się opisać, jej trzeba doświadczyć, dlatego polecam tę powieść z całego serca.
Sylwia Tomasik