W kwietniu 1986 roku nikt jeszcze nie podejrzewał, że pojawię się na świecie. Sprawę katastrofy w Czarnobylu znam głównie z opowiadań osób, które ją pamiętają. Historie te mają pełno luk i zioną czarnymi dziurami, jak wybite okna w budynkach Prypeci.
Tym, co sprawiło, że postanowiłam przygarnąć do recenzji „Upiory Czarnobyla”, autorstwa Wojciecha Wiktorowskiego, były dwie rzeczy. Pierwsza – fascynacja opuszczonymi miejscami, zrodzona pewnego dnia po obejrzeniu galerii zdjęć z serii Urban exploration i plan podróży do Czarnobyla, kiedyś. Druga – okładka! Retro design, gazetowe klimaty, na sam jej widok poczułam zapach starego papieru a wraz z nim – zapach historii.
Katastrofa elektrowni jądrowej budzi powszechny popłoch, głównie wśród rządzących starających się na wszelkie sposoby ukryć prawdziwy obraz sytuacji, który, co tu dużo, mówić – jest kiepski. Pomiary radioaktywnego skażenia wielokrotnie przekraczają dopuszczalne normy. Sprawę zaczyna badać Doktor, który analizując wyniki laboratoryjnych badań odkrywa, że są sfałszowane. Media kontrolowane są przez władzę, propaganda na wszystkim kładzie swą ciężką rękę, prawda jest pojęciem względnym. Naukowiec zaczyna wygłaszać swoje prelekcje na temat zagrożenia w kościołach i idzie mu świetnie do momentu, aż któregoś dnia jego ciało zostaje znalezione pod jednym z wieżowców. Oficjalna wersja: samobójstwo, skok z okna. Jak było naprawdę? Śladami Doktora rusza młody dziennikarz, który próbuje rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci…
Tym, co rodzi się po przeczytaniu książki są pytania. Czy po dwudziestu sześciu latach coś się zmieniło? Czy propaganda i cenzura to relikt przeszłości? Czy media mówią nam o tym, co powinniśmy wiedzieć, czy może o tym, co chcą, żebyśmy wiedzieli? Gdzie przebiega granica pomiędzy prawdą a fałszem i czym właściwie one są?
Spróbujcie odpowiedzieć sobie sami.
Justyna Sekuła
Książka do nabycia w: Wydawnictwo Marginesy