Tę historię można opowiadać na wiele sposobów. Ściśle rzecz biorąc wyglądało to tak:
Wieczorem 17 października 1901 r. Tadeusz Pisarski, student medycyny, wyszedł z domu przy ulicy Floriańskiej, należącego do rodziców swojej narzeczonej, i udał się na Cmentarz Rakowicki. Szukał ojca ukochanej, znanego pisarza Michała Bałuckiego, który coś długo nie wracał ze spaceru. Dlaczego spodziewał się go znaleźć akurat na cmentarzu? Nie było to nic dziwnego, postępująca melancholia pana Bałuckiego była powszechnie znana – wiele czasu spędzał wówczas przy grobie swojej pierwszej żony, zmarłej wiele lat wcześniej śpiewaczki Kaliksty Ćwiklińskiej. Pisarski nie zastał go jednak na cmentarzu, nie spotkał go również na ulicach, ani w jego ulubionej „kartołupni”. Kraków wówczas był tak malutki, że jeśli Bałuckiego nie było w okolicach Rynku, można było z dużą dozą pewności przewidzieć, iż coś dziwnego musiało się wydarzyć. Tak więc młody Pisarski udał się na ulicę Mikołajską, na posterunek policji. Parę minut wcześniej przybył niestety na to miejsce kto inny. Niejaki Stankiewicz przybył zawiadomić, iż na Błoniach był świadkiem samobójstwa pewnego obcego sobie człowieka. Po rozpoznaniu zwłok okazało się, że zmarłym był właśnie Michał Bałucki.
Możliwy jest jeszcze inny sposób opowiedzenia tej historii. Wieczorem 17 października 1901 r. Michał Bałucki ubrał płaszcz, kapelusz i powiedział żonie, że wychodzi na spacer. Nie dziwiło ją to, bowiem mąż od wielu miesięcy był chory na nerwicę, wszystko go denerwowało, utyskiwał nawet na dzwonki tramwajów zza okna, a już szczególnie na ludzi, których spotykał w mieście. Stąd też wieczorne spacery stawały się dlań sposobem na ukojenie myśli. Nie przewidywała, że tym razem jej mąż uda się na Błonia, stanie na mostku przy wejściu do Parku Jordana, zapali papierosa, a następnie wyciągnie pistolet i się zabije. W kieszeni męża Eufemia Bałucka znajdzie pożegnalny list, w którym próbował się tłumaczyć. Jego nerwica stawała się dlań nieznośna i nie mógł już więcej udawać wesołości. Ani wola, ani religia, ani rozum nie powstrzymywały go przed popadaniem w obłęd. Dla tak religijnego człowieka, jakim Michał Bałucki był przez całe życie, na pewno niemiłą wiadomością stałby się fakt, iż został pochowany bez udziału księdza.
Można powiedzieć, że jego życie było tak tragiczne, iż nie powstydziłby się go żaden młodopolski dekadent. Jednak Bałucki nie lubił dekadentów – uznawał ich za pozerów i lekkoduchów, którzy tylko udają, że są poważnymi artystami. Jego komedie, grane w teatrach krakowskich i lubiane przez kilkadziesiąt sezonów, w ostatnich latach dziewiętnastego wieku były powszechnie wyszydzane przez całą krytykę młodego pokolenia. Nazywano go w gazetach „satyrykiem z Pipidówki”, „Arystofanesem kleparskim”, jego dramaty były określane jako „zlep ze starych zlep”, „klika, klaka i klapa”, a Ludwik Szczepański na łamach „Życia” przepraszał w ogóle czytelników, iż recenzuje kolejne przedstawienie Bałuckiego w dziale, który ma być poświęcony sztuce. Uznawano, że portretując społeczeństwo mieszczańskie, sam posiada jego własne grzechy – toteż nie wahano się wyzwać go od „ckliwych prymitywów”.
Te i wiele innych określeń, jakie Michał Bałucki wyczytywał w gazetach przez kilka lat, przyczyniły się do pogłębienia jego rozczarowania życiem. Chory na nogi, niechętnie odnoszący się do nowinek literackich i teatralnych (Ibsen! francuszczyzna!), jak również powszechnej w Krakowie przybyszewszczyzny, którą dostrzegał nawet u swojego syna. Jego matka została zamordowana przez służącą, a potem ktoś rozpuścił plotkę, że trudniła się lichwą. W czasie jednego z przedstawień w teatrze aktorzy publicznie wyśmiewali się z autora sztuki, którą właśnie grali, czyli Bałuckiego. Były to ciosy poniżej pasa, których 63-letni pisarz nie był w stanie znieść.
Zakończył swoje życie w sposób bardzo teatralny, można by rzec: młodopolski. Jednak ta śmierć uświadomiła ówczesnemu Krakowowi, jak bardzo serio podchodził do swojego posłannictwa jako artysty ten wyśmiewany dramaturg. Na jego pogrzeb przyszły tysiące ludzi.
Filip Skowron