Konkurs, w którym do wygrania była książka Szczygielskiego (w małym zakresie, ale jednak) pokazał, co doprowadza do furii czytelników Bokookeriady. Recenzji książki podjęła się Asia Gajek. Jak się podobało?
Okładka książki Szczygielskiego przypomina mi wiekową rycinę. Może z początku dwudziestego wieku, a może jeszcze starszą? Rozdziawiony pan przypomina mi nieco Królową z pierwszego wydania „Alicji w Krainie Czarów”. Podobne nosy. Ale dość już tych dywagacji, bo to, co znajduje się pomiędzy okładkami, jest na wskroś współczesne.
Muszę przyznać, że kiedy zaczynałam czytać „Furie i inne groteski”, nie spodziewałam się fajerwerków. Może to dlatego, że Mariusza Szczygielskiego kojarzyłam z Playboyem i Galą, z szeroko pojętym środowiskiem celebryckim, a nie literackim. Cóż, mój błąd, mea culpa, panie Mariuszu, proszę nie czuć się urażonym. „Furie” to trzy utwory sceniczne i równocześnie trzy powody, by zapoznać się z tą pozycją. Szczygielski ma niewątpliwie wielki dar do dialogów i mimo, iż czasem zdarza mu się przeszarżować, efekt wciąż pozostaje wyśmienity. Zwłaszcza, gdy doda się niebanalnie skonstruowane postacie (niezależnie od tego, czy chodzi o siedemdziesięcioletnią emerytowaną pracownicę SB, czy o wielkomiejskiego geja) oraz niebanalną fabułę. Świat kreowany przez Szczygielskiego jest szalony, groteskowy i… właściwie bardzo prawdziwy. Żadna ludzka przywara nie jest autorowi obca, a wszystkie traktuje ze zrozumieniem i sporą dawką sympatii.
Najbardziej do gustu przypadły mi „Furie”, czyli pierwsza z przedstawionych sztuk. Zderzenie charakterów trzech sióstr Eryńskich prowokuje sytuacje zachwycające swoją absurdalnością. Akcja toczy się wartko, rodzinne sekrety po kolei wypływają na powierzchnię. A trzeba powiedzieć, że takie ukrywane przez kilkadziesiąt lat sekrety mają dużą siłę rażenia. Nawet nie zorientujecie się, kiedy sami zaczniecie się zastanawiać, co właściwie działo się w domu pracy twórczej w Zakopanem. Dzięki soczystym kwestiom starsze panie stają nam przed oczami jak żywe, choć niekoniecznie chciałoby się je spotkać na swojej drodze.
Pozostałe utwory – „Wydmuszka” i „Berek, czyli upór w moherze”, choć równie lekkie i zabawne, pozostawiają pewien niedosyt. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że te szczęśliwe zakończenia to zaklinanie rzeczywistości raczej niż przemyślany chwyt fabularny. Przemiana Kopciuszka – zaniedbanej bibliotekarki po czterdziestce – w piękną, zaradną kobietę, czy nieoczekiwana przyjaźń stetryczałej staruszki z młodym homoseksualistą to pomysły rodem z komedii romantycznych. Z drugiej strony, nawet w teatrze nie zawsze musi być poważnie i metaforycznie. Przyjmijmy więc „Furie…” jako to, czym są – czystą i wysokiej klasy rozrywką.
Asia Gajek