Cicho pukam do drzwi, licząc, że akademikowy „punkt ksero” jest czynny. Wita mnie niezbyt grzeczne, głośne i ociekające testosteronem: „proszę”. [No może trochę przesadziłam z tym nadmiarem hormonów – chłopak jest normalnej budowy ciała, po prostu głos ma niski i głęboki]. Otwieram drzwi i widzę pokój jakich wiele na miasteczku, zdecydowanie należy on do płci brzydkiej: bałagan, puste butelki po piwie ułożone w rzędzie jak trofea, klimat odrobinę dekadencki.

Jednak moją uwagę, poza dwoma mieszkańcami, przykuwa coś jeszcze. Każdy szanujący się mol zrozumie. Na półce nad biurkiem kolegi, do którego przyszłam, stoją wszystkie dzieła Tolkiena w ładnych, błyszczących okładkach. Jestem pod wrażeniem.

W trakcie gdy moje sprawozdania stają się bardziej namacalne a drukarka wesoło zgrzyta zerkam kątem oka na chłopaka, który całkowicie nieprzejęty moją wizytą leży do góry brzuchem na swoim łóżku i czyta… „Grę o tron”. Robi mi się cieplej na sercu i gdyby nie wrodzona nieśmiałość pewnie przybiłabym mu piątkę. Albo coś w tym stylu. [Cóż, że druga myśl brzmi mnie więcej tak: chłopie, wpadłeś jak śliwka w kompot. Zaczynać taką książkę dwa tygodnie przed sesją, w środku zaliczeń? Samobój!]

A to nie jedyny taki przykład w tym szarym, czteropiętrowym akademiku pełnym studentów znanej uczelni technicznej. Po tegorocznym sylwestrze, gdy grono znajomych co poniektórych znowu się zwiększyło, w wyrazie największej sympatii mojej współlokatorce kolega pożyczył „Kroniki Czarnej Kompanii” Glena Cooka. Z tego co wiem, nie jest to byle czytadło – a książka wyglądała na naprawdę zadbaną. Ech, ci studenci i ich wielkie serca! Zaś owa koleżanka, Paulina – przyszła pani geolog, może się pochwalić wspaniałą domową biblioteczką i całkiem imponującymi statystykami przeczytanych książek. I niech mi tu ktoś wmawia, że w Polsce nie czyta się książek.

Przeprowadzam więc wywiad wśród koleżanek, pytając: co czytają w wolnych chwilach i co jeszcze mają w planach. Zdecydowałam się na ten bezpieczny wariant, ponieważ w styczniu takie pytania mogą w studentach wywoływać różne reakcje w stylu: „Co czytam?! Notatki! Co planuję? A jak myślisz?” A że moje koleżanki to wrażliwe, ale twardo stąpające po ziemi kobiety, dostaję klarowne odpowiedzi. Ela z budownictwa pomiędzy „Technologią betonu” a „Budownictwem ogólnym” kartkuje „Anię z Zielonego Wzgórza” część po części – tak dla przypomnienia. W poprzednim semestrze na podobnej zasadzie czytała serię Rowling. Edyta, z zarządzania i inżynierii produkcji, ma na półce coraz to ciekawsze tytuły: „Delirium” Lauren Oliver, „Slumdoga” Vikasa Swarupa, zaś aktualnie na poduszce „Zwodniczy punkt” Browna. I chętnie pożycza książki ode mnie – jest otwarta na wszystkie gatunki, choć widzę, że chętniej sięga po te poważne książki, przemycając je pomiędzy znanymi tytułami z biblioteki na Rajskiej. Ostatnią przepytaną jest Patrycja, mój nieodzowny kompan z inżynierii środowiska – a temat wyszedł przy odbieraniu od niej „Magicznej gondoli” Evy Völler, którą określiła jako dobrą, ale nie porywającą [„Czegoś jej zabrakło, no i takie zgrzyty, gdy nagle bohaterka wyskakuje z jakąś wzmianką o >Chirurgach< …”]. Pytam więc, co planuje czytać, gdy już sesja się zakończy. Koleżanka ma sprecyzowane plany w tej kwestii: kilka tytułów Dana Browna, „Wiedźmina” Sapkowskiego i całą serię Tolkiena. Szczęka lekko mi opada, a Patrycja się śmieje. „No co? Ja takie książki lubię.”

I niech ktoś powie, że studenci to bezmyślni wandale i pijacy, gdy wciąż znajdują się ludzie, którzy wchodzą do mojego pokoju w akademiku, widzą stos książek i pytają, czy mogliby dany tytuł kiedyś pożyczyć. Aktualnie pożyczony jest „Cień wiatru” Zafona, „W pierścieniu ognia” Suzanne Collins i trzy pierwsze tomy „Jak upolować faceta?” Evanovich. Czytamy, czasem mniej, czasem więcej ale „nie myśl, że książki znikną” z akademików. No chyba, że będzie stać brać studencką na czytniki 😉

Marta Kusz

MartaK