Celia Dropkin – Pierwsza Dama poezji jidysz. A jednak spotkałyśmy się. Pojawiała się w postaci kształtów, które, zupełnie nie w porę, wysypały się na Scenę na piętrze Teatru Żydowskiego. Nie, nie ze scenografii, której zupełnie brakowało (sofa, stolik, szklanka wody), nie ze słów jej wierszy, których tłumaczenie na język polski rozmywało się (na niestarannie przygotowanym, rozwieszonym w głębi sceny, ekranie), również nie z ich interpretacji (jak na kończącej rok szkolny akademii, byle tylko do oklasków, zejść ze sceny i wyjść z tej dusznej sali). A jednak. Celia Dropkin wysypała mi się… z torebki.
W dodatku nie ze swojego tomiku wierszy, ale z „Szeptoducha”, a konkretnie z malarstwa Edmunda Pośpiesznego, zdobiącego tą wyjątkową istotę, która, jak widać, dobrze wychodzi na papierze. Gdyby nie te obrazy, obejrzane przed wieczorem poetyckim, które pozwoliły mi „zobaczyć” odrobinę poetki i jej wiersze, gdyby nie to, że zamknęłam owinięty w lniane płótno tomik przed wejściem na „Alfabet miłości”, pewnie opuściłabym, jak ci, szepczący pod nosem: „to jakaś kpina”, „nic nie widzę”, albo „duszę się”, ten „projekt międzynarodowy, program artystyczny, składający się z 22 wierszy i kompozycji muzycznych, przygotowany w języku jidysz, z tłumaczeniem na język polski i angielski”. Nie ostentacyjnie, ale z poczuciem zażenowania, nijakości, wstydu, którego nie mogę się pozbyć, nawet pisząc ten tekst, a śmiesznie zabrzmi adnotacja, że przecież jestem tylko widzem…
Właściwie tekst ten mógłby być zatytułowany: „wyjaśnienie cudzysłowów”. Po pierwsze więc – dlaczego „projekt międzynarodowy, program artystyczny…” napisałam w cynicznym cudzysłowie? „Der alef-bejs fun der”, po zamieszaniu, spowodowanym tym, kto ma prawo usiąść, a kto jeszcze nie, rozpoczął konferansjer, który krótko przedstawił Celię Dropkin, jako „jedną z najwspanialszych, a jednocześnie wciąż niedocenionych jidyszowych poetek. Zrewolucjonizowała sposób, w jaki poezja jidysz mówi o relacjach między mężczyzną a kobietą. Śmiałe motywy erotyczne w jej poezji szokowały współczesnych, a wiersze, napisane głownie w latach 20-tych i 30-tych XX wieku, brzmią aktualnie prawie sto lat później.” Nie, nie zapisywałam nas kolanie jego prezentacji, wzmiankowej i pośpiesznej – informacje te zacytowałam z wydanego w formie książkowej programu. Niestety bowiem, nic nie stracą Ci, którzy wiedzę o Dropkin zaczerpną wyłącznie z niego. Przywołanie postaci jednej z najwspanialszych i niedocenionych, podczas samego wieczoru jej twórczości nie wyszło poza informacje z biuletynu. Trzeba będzie szukać w Internecie, choćby to, czy i kiedy wydano jej wiersze.
Następnie – dlaczego w cudzysłowie zamieściłam także: „składający się z 22 wierszy i kompozycji muzycznych, przygotowany w języku jidysz, z tłumaczeniem na język polski i angielski”? Polskie tłumaczenia wierszy, wyświetlone w głębi małej sceny, zasłaniała kanapa, na której raz po raz siadała jedna z dwóch aktorek, a także stojak na teksty (usunięty na „prośbę” widzów). Nic to, że zasłaniała, gorzej, że i tak już małe litery falowały i wyginały się na wszystkie strony (nie był to zabieg celowy, chociaż w wierszach Dropkin pojawiały się motywy morza i rzek), jakbyśmy nie byli uczestnikami wieczoru poetyckiego, a co najmniej „Poranka z koniakiem”. Można czytać zza kanapy, można czytać zza pleców widza, siedzącego na krześle przed nami, można czytać, łapczywie łapiąc powietrze w dusznej sali, ale nie sposób tego robić, kiedy litery nie są literami, a kompozycją, w dodatku bez pewności, że mamy przed oczami właściwe tłumaczenie, jako że zdarzało się im migać prawie nieopatrznie. Oczywiście, można wyobrazić sobie, że pierwsza linijka wiersza to, powiedzmy, jesienne liście, albo żurawie otwierające niebo, zaklinacz irysów, portret nagrobny bądź refleksje miłosne, z których – subtelnych teraz, a przecież rewolucyjnych wtedy – mamy pamiętać poetkę. Można, gdyby był to inny projekt, przykładowo w muzeum sztuki współczesnej… Podobnie można nazwać „tłumaczeniem na język angielski” kartki zadrukowane drobnym tekstem, wręczone angielskojęzycznym widzom, żeby się z nim zapoznali po ciemku. Wieczór poetycki skończył się około 16. 20 – będą mogli jeszcze tego samego, czemu nie dalej poetyckiego, poczytać. Nie dowiedzą się natomiast, że wedle konferansjera na scenie zobaczyliśmy trzy kobiety, podczas gdy były dwie – Anna Rozenfeld i Joanna Lisek, którym do lektury akompaniował mężczyzna. Coś powstrzymuje mnie, aby, za programem, napisać „wystąpiły”. Przeczytały raczej 22 wiersze, poprawnie nabierając powietrze, z których kilka słów zaczarowały, kilka zwrotów zinterpretowały, kilka okrasiły gestykulacją, raz nawet jedna z aktorek wyszła na kilkanaście sekund do publiczności. Ale to wszystko. Ich zdenerwowanie (oświetlone, trzęsące się dłonie) udzieliło się widzom, rekompensującym je sobie porozumiewawczymi uśmieszkami i przewracaniem oczu, które wcale nie były dotkliwsze, kiedy mężczyzna, odpowiedzialny za opracowanie muzyczne, śpiewał intymny wiersz, wcielając się w podmiot liryczny-kobietę, opowiadającą o miłosnym akcie.
Nie wspomniałam jeszcze, które to obrazy z „Szeptoducha” pozwoliły mi czasami przymykać oczy i słuchając języka jidysz, wyobrażać sobie Celię Dropkin i świat, rozpościerający się w głąb jej wierszy, zapisanych pochyłym pismem. Szczególnie dwa – jeden, z pokojem hotelowym z widokiem na Motławę, gdzie w jednym z okiem z trudem dostrzec można uśmiech recepcjonistki, witającej pewną parę zawsze tym samym kluczem, i drugi – gdzie kobieta, której wargi dosłownie spękane są od nieurodzaju, rozpada się, zaczynając od oczu, na dwie połowy.
Właśnie, nie napisałam jeszcze najważniejszego, nie wspomniałam o portrecie Celii Dropkin, zawartym w programie festiwalu. Dropkin szeroko się uśmiecha przez wpółprzymknięte oczy, i te oczy, gdy się im dłużej przyjrzeć, stają się jakby palcami wskazującymi. „Może lepiej machnij ręką na rozgoryczenie, sam sprawdź, jak bez łamania płynności sylab czy nadrywania ścięgien wierszom odnaleźć moją poezję” – mówi właścicielka tych palców, wymierzonych we mnie. Szkoda tylko, że na pocieszenie po tym, co doprawdy nie przystoi takiej instytucji, jaką chciałby być Teatr Żydowski.
Wieczoru poetyckiego, który odbył się w ramach
IX FESTIWALU KULTURY ŻYDOWSKIEJ „WARSZAWA SINGERA”
wysłuchałam 30 sierpnia 2014
w Teatrze Żydowskim im. Estery Rachel i Idy Kamieńskich
w Warszawie.
Joanna Roś