Mroczna i piękna historia szaleństwa, opowiedziana przez Aleksandrę Zielińską! Nowa powieść autorki Przypadku Alicji, głośnego debiutu nominowanego do Nagrody Conrada.
Małą wioską wstrząsa burza, jakiej nie było od lat. W strugach deszczu idzie Bura, dziewczyna, o której wszyscy zapomnieli: niebezpieczna, chora i nadwrażliwa. Bura niesie ze sobą tajemnicę, cały czas żyje w lęku i niespodziewanie wraca do domu rodzinnego, by rozliczyć się z przeszłością.
Książka z oferty: Wydawnictwo W.A.B.
Aleksandra Zielińska
„Bura i szał” – fragment
Wiatr rósł w siłę. Dziwne, okolica należała raczej do spokojnych. Mała wioska wciśnięta w widły Wisły i Sanu, z dala od cywilizacji, parę godzin drogi od znienawidzonego Krakowa, jakiekolwiek huragany – to nie tutaj. A jednak. Jęczały wyginane drzewa, tylko tego brakowało, żeby któreś nie wytrzymało i zwaliło się na dom.
Nagle coś uderzyło w okno w jadalni, koło Staszka. Teraz wszyscy krzyknęli, mała Ania wykrzywiła buzię w podkówkę i zaczęła płakać, z jej nosa popłynął śluz. Pies w korytarzu zatrząsł się cały, ochronny stos przykrył go szczelniej.
– Co to, do kurwy? – zapytał Staszek, ale nawet nie wstał z krzesła. Wprawnym ruchem pokręcił palcami po klawiaturze, żeby pochować kompromitujące okna, i zamknął laptopa.
Jak zwykle Lulu musiała wziąć sprawy w swoje ręce. Minęła płaczące dziecko, które wyciągało dłonie i krzykiem próbowało zwrócić na siebie uwagę. Podeptała kawałki źle dopasowanych puzzli, potknęła się o klocki Lego. W duchu miała ochotę wszystkie te zabawki wynieść do ogrodu i spalić z badylami. Później, później.
Deszcz tłukł z góry, kałuże łączyły się w potoki, które płynęły podwórkiem.
Lulu dotknęła szyby. Pod palcami czuła pajęczynę pęknięć. Coś uderzyło tak mocno, że szkło rozeszło się jak lód na jeziorze. Trzeba będzie wymienić.
Co to? Co to za dziwy? Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Kawałek gałęzi czy kule gradu?
Po zewnętrznej stronie szyby krople deszczu barwiły się na czerwono, jak barwić się może woda zmieszana z krwią.
– Co to, Lulu?
Poczuła za plecami Staszka. Oboje zbliżyli twarze do okna, widzieli swoje odbicia, zniekształcone siatką popękanych zmarszczek. Lulu próbowała wzrokiem przebić ciemność, ale tym razem brakło pioruna w okolicy, jedynym źródłem światła była latarnia za płotem, przy drodze. Za daleko.
Wtedy walnęło znowu, niemal w to samo miejsce. I zagadka się rozwiązała.
– Ptaki – powiedział obojętnie Staszek. – Ptaki.
– Nigdy czegoś takiego nie widziałam.
W szybę uderzył wróbel, dziobem trafił niemal w sam środek już istniejącego pęknięcia. Dziób skrzywił się pod dziwnym kątem, podobnie jak kark ptaka, ale trwało to tylko chwilę. Martwe ciało zsunęło się z okna na parapet, deszcz zmył czerwony ślad.
– To od wiatru.
– Nigdy wcześniej nie widziałam takiego wiatru. – Lulu nawet nie czuła, że tak zabawnie się powtarza. Całe zdarzenie odstawało od rzeczywistości, nie wiedziała, co zrobić. Porządek wymykał się z rąk. Nieżywe ptactwo dało się jeszcze jakoś ogarnąć, koty często podrzucały truchła na werandzie, pies uwielbiał obgryzać kacze czy kurze głowy. Na wsi do pewnych rzeczy – chcąc nie chcąc – musi się przywyknąć.
Lulu czuła, że coś jest nie tak. Żaden wiatr nie ma tyle siły, by zabijać, pomyślała, po czym przez głowę zaczęły przelatywać jej te wszystkie imiona, jakie nadawano huraganom. Kwestia siły to kwestia subiektywna, wystarczy zapytać ludzi, którym poszarpało domy.
– Mamo! – Mała Ania nagle przypomniała o swoim istnieniu. Przyturlała się do rodziców, wczepiła w nogę ojca, zostawiając śluz na nogawce spodni, kto wie, może z tego wszystkiego popuściła w majtki, w obliczu strachu fizjologia przejmuje kontrolę nad ciałem. Staszek miał ochotę strzepnąć to kruche ciałko. Przezchwilę widział je wymalowane na ścianie, jak wiatr wymalował kwiaty wróblami na szybach. Szybko odpędził tę myśl, spokój, przecież to tylko ta Bura miała źle w głowie. Nikt z nas.
Nikt z nas, ona.
Wtedy Lulu coś dostrzegła. Nie tylko drzewa w ogrodzie tak trzeszczały, nie tylko jabłonki w sadzie przyginały się do ziemi, dochodziło jeszcze skrzypienie, dobrze wszystkim znane.
– Zamknąłeś drzwi od stodoły?
Staszek westchnął, ale nikt tego nie usłyszał. Mała Ania w jego ramionach zagłuszała wszelkie oznaki niezadowolenia.
– Wydaje mi się, że zamykałem.
– Wydaje ci się?
– Nie wiem, Lulu, burza zerwała się szybko, ledwie udało mi się przymknąć kurnik i wpuścić psa.
Oczywiście, pies najważniejszy.
– Tak się składa, że drzwi są otwarte i właśnie malowniczo łopoczą na wietrze. Cud, że jeszcze ich nie urwało. Jako że cudom nie ma co zawierzać, idź, proszę, i się tym zajmij, zanim coś spieprzy się na poważnie.
Staszek wstał, nie dbając o Anię, która wypadła mu z rąk i znowu się rozwrzeszczała. Czasem późno w nocy martwił się, że niezależnie od ich starań wychowają kolejną małą wariatkę, skażone geny. Zero szans.
– Widzisz, jaka rozpierducha jest za oknem? Chcesz mnie tam wysłać?
– Owszem. – Lulu złożyła ręce na małych piersiach, jej rysy stwardniały. W takich chwilach wcale nie wyglądała na te swoje dwadzieścia kilka lat, przypominała matkę, świętej i świeżej jeszcze pamięci. Zawsze chciała być jak ona i proszę bardzo, udało się. Gardziła mężem, gardziła dzieckiem, doskonale.
Nic dziwnego, że przewraca mi się w głowie przez taką rodzinę.
– Lulu, daj spokój.
– Jesteś wystarczająco ciężki, wiatr cię nie rozsmaruje na szybie.
Trzasnęły drzwi, mała Ania wsadziła palec do nosa.
Kiepski żartowniś z tej Lulu.
Fragment zamieszczony dzięki uprzejmości Wydawnictwa W.A.B.