Julia stoi u progu wielkiej kariery w świecie mody. Zaprojektowała kolekcję ze złotych pajęczych nici, od której sukcesu zależy to, czy zdobędzie stanowisko, pieniądze i sławę. Tymczasem na miesiąc przed wielkim pokazem Paris Fashion Week ktoś włamuje się do jej pracowni i niszczy bezcenne stroje.
Wkrótce okazuje się, że o młodą projektantkę upomina się jej tragiczna przeszłość. Krok po kroku poznajemy mroczne tajemnice i podążamy za Julią próbującą odkryć, kto i dlaczego usiłuje zrujnować jej obecne życie.
Miłość, tragiczna śmierć przyjaciółki sprzed lat, siostrzana więź, a także intryga kryminalna. W tle światowa stolica mody – Paryż – a także urokliwa Prowansja, egzotyczna Indonezja oraz… Poznań i jego nieznane zakamarki.
Walka Julii z prześladowcą i z czasem toczy się o wysoką stawkę – nie tylko o zawodowy sukces, ale przede wszystkim o odzyskanie tego, kogo zatraciła dużo wcześniej – samej siebie.
Książka z oferty: Novae Res.
Ewa Przydryga
„Motyle i ćmy” – fragment
Prolog
23 maja 2002 r.
To nie może kończyć się tu. Nie teraz. Nie moje życie…
Spokojnie. To tylko koszmar. Znów moja bujna, chora wyobraźnia spłodziła okrutną wizję-bękarta. Zaraz się obudzę. To tylko sen.
Czyżby?
Co ja bredzę? Po co wciskam sobie ten kit? Kretynka.
Dobrze wiem, że nic tu ode mnie nie zależy. Nie mogę tak po prostu uszczypnąć się i znaleźć w bezpiecznym domu, wtulona w miękką kołdrę. To piekło na jawie, a nie nocna zmora.
Ciągle leżę nieruchomo na tym łożu tortur, nawet ciało nie jest już moje, nie słucha, stało się zimne i obce. Dziwne, bo skoro się mnie wyrzekło, to chyba nie powinno mi zadawać tego piekielnego bólu – jakby setki pocisków rozsadzało mi głowę od środka. I jeszcze brzuch, szyja, nogi… nadal czuję, jak drżą. Przecież nie powinnam czuć niczego, może poza bezpiecznym ciepłem. Tak jak zapewniają ci, którzy byli na chwilę po tej stronie.
Ale to nie koniec bzdur, którymi nas karmią. Nie ma tu żadnej anielskiej szaty, ciepłych głosów, niebiańskiej świty i światełka w tunelu. Nic. Po prostu ciemność.
Skąd w ogóle się tu wzięłam? Zaraz zbiorę myśli… Niech tylko to piekło pulsujące w głowie da mi wreszcie spokój. Jeszcze chwila… Obrazy wracają, widzę je trochę jak przez mgłę. Po chwili rażą niczym nachalna jarzeniowa lampa.
Wracam do przeszłości.
Pierwsza odsłona. Noc. Zawsze czułam się w niej bezpieczna, także tu, w Cannes. Obrazek jak z bajki: idę promenadą w stronę przystani, rozgwieżdżone niebo oświetla drogę, usypiając moją czujność, a morze leniwie wyrzuca fale na brzeg. I tylko ból głowy mąci mi tę idyllę.
To właśnie tam podejmuję najgorszą w życiu decyzję: słucham przyjaciółki i godzę się iść z nią na tę imprezę, do całkiem obcych ludzi.
Następny kadr wspomnień nadciąga szturmem. Jestem już w środku, na pokładzie luksusowego jachtu. Z początku myślę, że może jednak to ona miała rację, że niepotrzebnie panikuję, bo co złego może się wydarzyć, skoro jesteśmy tam razem? Żałuję już kilka chwil później, kiedy zaczyna się z nami dziać coś dziwnego. Zamiast ochłonąć w łazience, mylę drogę i trafiam do jakiegoś małego pokoju pod pokładem. Widzę tam te dwie twarze i czuję, jak ziemia usuwa mi się spod stóp, a ja nie mogę oprzeć się sile grawitacji i na próżno usiłuję utrzymać równowagę. W powietrzu unosi się zapach żywicy, a dookoła mojej głowy wirują modrzewiowe, masywne deski zdobiące wnętrze kabiny. Twarze są coraz bliżej, czuję zapach potu połączony z ekskluzywną wodą perfumowaną, który w tej konfiguracji przypomina smród padliny… Ich odór oplata mnie jak bluszcz, wciska się wszystkimi szczelinami do środka. Jest mi niedobrze…
Dociera do mnie, że nie zabłądziłam. Taki był ich perfidny plan. Miałam się tu znaleźć. Wpadłam.
Słyszę chichot, a moje ciało drętwieje… Jestem wobec nich bezsilna… marionetka w rękach dwóch szaleńców.
Czuję na sobie ich dotyk, jeden trzyma mnie w pasie, a drugi przyciska rękę do mojej brody i napierając na skórę, zsuwa ją aż po pierś. Gdy tam dociera, dźwięk, coś jakby pękająca struna, wydobywa się spod jego palca.
Widzę wtedy, jak tęczowe koraliki jeden po drugim umykają z mojej sukni i uderzają o podłogę z brzękiem tłuczonego szkła. Kabina aż huczy od dźwięków, gdy dwa krzyki wydobywają się z rozpruwanej sukni i mojego gardła, odbijając się głuchym echem od ścian. Nikt jednak nie przychodzi na ratunek. A przecież są tam, dobrze wiem. Świetnie się bawią. Ich śmiech i głośna muzyka pulsują przez drzwi. Z całych sił wołam o pomoc, zanim mój głos nie zmienia się w ciche skomlenie zbitego psa.
Po chwili nie stać mnie już na żaden nawet odgłos, złudzeń pozbawia mnie ta ręka – zawisła właśnie nad moją głową. Zamykam oczy, nie chcę patrzeć, jak przygniata mi usta. Ale nie oddam im siebie tak łatwo… za nic… Paznokcie wbijają się w skórę jednego z nich po omacku, a zęby stemplują wnętrze tej dłoni dwoma rzędami maleńkich, krwawiących wyrw.
„Suko” – wdziera się do moich uszu. „Zaraz pożałujesz” – jego wycie rozsadza mi głowę.
Nie wiem, który spełnia tę groźbę, ale coś miażdży mi nogi, bezwolne, nieposłuszne.
Chciałabym uciec od swojego ciała, nie odczuwać go, znieczulić cały organizm końską dawką anestetyku. Byleby tylko nie czuć… Nie czuć tego bólu wcinającego się do środka jakby brzytwą, nie czuć ognia trawiącego mnie pod fałdami poranionej sukni, nie czuć tej fali pomyj przetaczającej się przez moje ciało…
Myślę, żeby tylko przetrwać. Nie poddać się. Przeczekać. I kiedy już będę się mogła – ruszyć, zaatakować i uciec. Wykorzystam ich nieuwagę. Nie mają mnie jeszcze całej. Zapomnieli, że mam wolne ręce. Na parapecie stoi ciężka butelka do połowy wypełniona whisky. Teraz stała się moją sojuszniczką – grube szkło, idealne do roztrzaskania głowy. Nie zawaham się. To jedyne, co mam pod ręką do obrony. Jeszcze trochę, sięgnę po nią, pieprzone kilkanaście centymetrów dzieli mnie od mojej jedynej szansy.
Mam dla kogo walczyć. Tam, na zewnątrz, czekają na mnie. Kochają mnie. Przetrwam dla nich. To dodaje mi jakiejś nadludzkiej siły. Nie może być już przecież gorzej – pocieszam się.
Nic z tego. Ten drugi, w dredach, przewiduje mój ruch, zachodzi od tyłu.
Jedno pchnięcie wbija mnie w materac. Upadając, uderzam głową o kant łóżka. Coś w jej środku chrupie niczym rozdeptywana muszla. Czuję, jak lepką, gorącą strużką krwi sklejam się z poduszką.
I wtedy pasuję. Już nie mogę. Sama sobie odmawiam posłuszeństwa. I choć nie usłyszycie, to przepraszam…
Mamo, Tato.
I ciebie, siostrzyczko.
I ciebie także, mój kochany. Powinnam ci powiedzieć. Będziesz się obwiniał.
Zawiodłam nas. Nawaliłam na całej linii. Wiem.
Ale jednego nie spaprałam. Te sukinsyny noszą moją pamiątkę, wydłutowaną paznokciami pod ich skórą. Zostanie na długo. Oby wystarczyła, aby ich dopadli…
***
Czuję ulgę… Już mi lepiej, ten przeklęty tętent w głowie oddala się i niknie gdzieś tam, jest już poza mną. Wszystko gaśnie… Myśli bledną. Chowam się w tej ciemności. Nie muszę nic… czuć… ani oddychać. Nic.
Fragment zamieszczony dzięki uprzejmości Wydawnictwa Novae Res.