Jest taki sobie. Źle się uczy. Nie zadaje pytań. Gubi zeszyty, obgryza paznokcie. Nie spełni żadnych ambicji. Nie będzie nikim ważnym. Wszyscy się z niego śmieją. Jest jednym wielkim rozczarowaniem.
Miała go kochać i być dumna. A głównie się wstydzi.
Bohater najnowszej powieści Zośki Papużanki nie nadaje się na bohatera powieści. Jak kochać kogoś, kogo łatwiej się wstydzić? Co zrobić, gdy rzeczywistość za nic sobie ma nasze oczekiwania i przybiera kształt, którego nie chcemy?
„Krakowska podstawówka, zakurzone lektury, schyłek PRLu i rodzący się kapitalizm. Oraz niepasujący nigdzie Śpik. Powieść „On” to napisany z ogromnym wyczuciem i szacunkiem przewodnik po odmiennej wrażliwości, osobnym świecie”.
Jacek Dehnel
„Nie jesteśmy wyjątkowi. Nie jesteśmy niepowtarzalni. W epoce indywidualizmu to dość ponura konstatacja. Ale Papużanka opatruje ją humorem, nostalgią i zaskakującym liryzmem”.
Piotr Kofta
Fot. Adam Golec
Zośka Papużanka (ur. 1978) – autorka powieści „Szopka” – jednego z najgłośniejszych debiutów ostatnich lat – nominowanej do Literackiej Nagrody NIKE 2013 i Paszportu Polityki. Doktor teatrologii, nauczycielka języka polskiego. Mieszka w Krakowie z mężem i dwoma synami.
Zośka Papużanka
„On” – fragment
Przepraszam za spóźnienie, powiedziała cicho mama Śpika. Lodówa odprowadziła ją spojrzeniem jak reflektorem aż do ostatniej ławki. Mama Śpika przycupnęła, wyjęła notes i długopis. Na sąsiednich grzędach siedziało już trzydzieści pięć kur niosek, które w nieświadomości zniosły jajo, ogrzały własnym ciałem, patrzyły, jak się wykluwa i rośnie, a teraz musiały znosić Lodówę, powtórzenie materiału z geografii, wulgaryzmy na ławkach podklejonych gumą do żucia i omówienie projektu wycieczki klasowej. Wpłata na komitet rodzicielski, pisała mama Śpika, za dwa tygodnie na galowo święto patronki, kupić papier kancelaryjny w szeroką linię, kto z państwa chciałby pojechać na wycieczkę klasową w charakterze opiekuna, pani Kowalska i pani Kowalska, dziękuję za zgłoszenie, teraz przejdziemy do organizacji wycieczki, chociaż nie jestem pewna, czy powinniśmy na wycieczkę pojechać, bo klasa swoim zachowaniem nie zasłużyła na dni wolne od zajęć szkolnych.
Kury przekrzykiwały się, uderzały dziobami o blaty ławek, wypinały rosołowe piersi, a mama Śpika przestawała słuchać. Ze ściany patrzył na nią dumny Żeromski, ponura patronka w hełmie z siwych włosów, Sienkiewicz Noblista, piękny Słowacki w rozchełstanej koszuli, pomnikowy wieszcz z bokobrodami, pan Rej Mikołaj, co kazał narodowi nie gęsiej, ale swojej mowy używać, Jan Kochanowski ojciec języka polskiego, który dziecko stracił, jak to jest, stracić dziecko, stracić dziecko, i który dziewiętnaście najpiękniejszych wierszy po polsku napisał, tak pięknych, że nikt mu nie wierzył, to normalne, myślała mama Śpika, że nikt mu nie wierzył, nikt w ten ból nie jest gotów wejść i uwierzyć, nikt się nie chce z bohaterem literackim utożsamiać, każdy z dystansem wobec Jana Kochanowskiego i jego lipy czarnoleskiej, każdy z daleka od jego oliwek, pustki i ochędóstwa, ile by trzeba mieć pieniędzy, żeby mądrość kupić, żeby pojąć. Z zadumy nad Janem Kochanowskim, który dziecko zasiał w smutną ziemię, wyrwało mamę Śpika trudne, ciężkie, zmęczonym uchem wyłowione słowo: wstyd. To wstyd, ktoś powiedział. Wstyd, powiedziała Stara Arabela, wstyd, potwierdziła pani Mozartowa, mama Kowalskiego, mama Siwego, to wstyd, przyznała Lodówa, wstyd, spuścił oczy Jan Kochanowski, współczuję pani, powiedziała mama Precla, która zdążyła już odespać przerwane noce i zamaskować pudrem siniak na ramieniu, współczuję.
Jan Kochanowski pokiwał głową. Lodówa pokiwała głową, a mama Śpika zbudziła się z wywiadówkowej drętwoty i zrozumiała, że to do niej. Rozejrzała się. Wokoło głowy kiwały się jak świąteczne aniołki w kościele, wrzuć monetę, to ci powspółczujemy, tak tak, jakaś ty biedna, że musisz być mamą Śpika, tylko ci współczuć. Bo kto średnią klasy pogorszył swym stadem łabędzi, kto w kiblu napisał brzydki wierszyk o miłości fizycznej, kto osiemnaście razy w tym miesiącu był u dyry, kto nie składa pieniędzy na SKO, nie wypożycza książek z biblioteki, na kogo Stara Arabela musi milicję nasyłać, kto jest winien katastrof i spazmów matczynych, kto wielkie uczynił pustki w domu swoim, kto zamiast mieć wszystkie guziki na chałacie przyszyte i biały kołnierzyk biały, prezentuje sobą nieszczęsne ochędóstwo i żałosne ubiory, z jego to powodu wszystkie płacze i łzy Heraklitowe, z powodu twojego syna, nieszczęsna matko, tak tak, tylko współczuć. Przez kogo klasa na wycieczkę nie pojedzie, kto zmarniał, zanim rozkwitł, nie trzeba takiego do szkoły przyprowadzać, gdakały kury, kamień młyński jemu, a pani tylko współczuć, droga matko, bo co pani winna, taki los.
Mama zgniłego jaja przyjrzała się przypudrowanemu siniakowi na ramieniu pani Preclowej, zaciśniętym ustom Starej Arabeli, za namalowanym uśmiechem kryjącym plwocinę gestapowca, mamie Mozarta, którą mąż zostawił dla młodszej dziewczyny dopiero trzy tygodnie temu, ale która już się nauczyła pięknie i szczerze współczuć, mamie Blachy, która rozważała, jak uciec z domu, by reszta Blachów nie zauważyła. Wszystkie kury kiwały głowami, pełne zrozumienia, serdeczności, śliskiej grzeczności z perspektywy wygodnej grzędy. Mama Śpika czekała, aż spadnie na nią grad kamieni. Nie spadł. Poczuła tylko dwa kamienie, rosnące w jej zaciskających się pięściach.
Wstyd, taki wstyd, myślała mama Śpika, urodziłam, wykarmiłam i muszę się wstydzić. I muszę za wstyd wziąć odpowiedzialność. Jeśli mój wstyd fizyki nie rozumie i zadań nie odrabia, trzeba nad wstydem zapanować. Skoro lektur mój wstyd nie czyta i z bohaterami utożsamiać się nie chce, muszę wstyd przemóc. Jeśli wstyd mój z matematyki ma złe oceny, trzeba się za wstyd przestać wstydzić. Skoro wstyd mój wstydu nie ma, może nie ma wstydu.
Mama Śpika trzasnęła drzwiami, z rzuconej w kąt torebki wypadł portfel, chusteczki higieniczne i pół kilo niepewności, którą mama Śpika nosiła przy sobie zawsze, dla pewności. Dla pewności, że nie wypada czuć się pewnym, że należy się wiecznie tłumaczyć, krępować, obawiać się i rozglądać na boki, że tak funkcjonuje człowiek. To właśnie jestem ja. A gówno, pomyślała mama Śpika. Gówno. Koniec ze wstydem. Trzeba ugotować makaron do zupy. Albo ryż. Makaron, i koniec z takimi niepewnościami. Ja jestem mamą i ja mam prawo decydować. I w ciążę się nie zachodzi przypadkowo, tylko z rozmysłem. Z chcenia. Jak się chciało, to trzeba chcieć cały czas z taka samą intensywnością. Raz zachciałam i chcę. I nic mi nie zrobią, bo to ja jestem mamą Śpika. Nie jakąś tam panią Kowalską, tylko mamą Śpika, chciałam być i jestem, a ze wstydem koniec, i będę za mojego syna pisać zadania i to nie jest niesprawiedliwe wobec innych dzieci, bo nie ma innych dzieci. Nie ma w ogóle żadnych innych dzieci, jest tylko mój syn Śpik i jest, jaki jest, a ja jestem mamą Śpika i chcę go takim. Chcę, żeby był Śpikiem, podoba mi się bycie mamą najgorszego, uwielbiam wysłuchiwać pretensji na wywiadówkach, uwielbiam pływać wśród karcących i współczujących spojrzeń, jak go pani wychowała, no ale też trudno się dziwić, uwielbiam, jak się na mnie gapią i kończą rozmowę, gdy próbuję się wtrącić, przepadam za poczuciem wykluczenia, nigdy nie chciałam być w grupie, mile łechcze mnie niepewność, czy Pani ze Stoiska Mięsowędliny wrzeszczy dzień dobry na cały sklep, gdy mnie widzi, bo wszystkim tak wrzeszczy, czy też chce zademonstrować, jak pięknie i w sposób czysty uprawia tolerancję. Chcę, żeby był Śpikiem, na złość Pani ze Stoiska Mięsowędliny, na złość Lodówie, na złość innym dzieciom, których nie ma.
– Mamo – odezwał się Śpik. Oczywiście, że to on, ma prawo tak do mnie mówić, nie jestem dla niego panią Kowalską. Na bycie mamą trzeba zasłużyć. To jest zaszczyt, nie obowiązek, mówią podręczniki wychowania, przecież to takie proste. Jestem dumna z moich dzieci. – Mamo. Ja nie chcę z makaronem. Nie lubię z makaronem. Wolę z ryżem.
I ten moment, kiedy wyjmują ci go z brzucha, kiedy jeszcze nie wiesz, czy jest chłopcem, czy dziewczynką, czy jest chudy, czy gruby, czy podobny do ciebie, czy do dziadka, czy go lubisz, czy go lubić będziesz, czy będzie łatwo go lubić jak w podręcznikach wychowania, czy ma ciemne, czy jasne włosy, czy może jest łysy jak kolano, i chwila, kiedy obracasz się i widzisz, jak stoi w drzwiach kuchni, i chcesz mu powiedzieć, że możesz ugotować ryż, oczywiście, przecież życie mogłabyś za niego oddać, bez wahania, gdyby to życie było potrzebne, co tam ryż czy makaron, w ogóle to nie ma znaczenia, jesteś moim dzieckiem i kocham cię i będę ci to mówić w każdym momencie, ważnym czy nieważnym, jak w zagranicznych filmach, odprowadza się dziecko do szkoły i mówi mu kocham cię, przyprowadza się dziecko ze szkoły i mówi mu kocham cię, dziecko pyta, czy może pójść na plac zabaw, odpowiada się, że tak, i dodaje się kocham cię i nie wiadomo, czy możesz wyjść, bo cię kocham, czy kocham cię dlatego, że wychodzisz. Zjemy zupę z ryżem, naturalnie, nie ma problemu, przecież chciałam cię mieć zawsze, nawet gdy nie wiedziałam, czy będziesz wolał ryż, czy makaron, więc jakie to może mieć znaczenie, skoro kocham cię takiego, jaki jesteś, i takiego, jaki będziesz, takiego cię chciałam, jesteś moim wymarzonym dzieckiem, najlepszym i najpiękniejszym, usmarkanym kretynem bez perspektyw, pryszczatym brzydalem skazanym na celibat, durniem do kwadratu, moim kochanym synkiem z tłustymi włosami, wielkimi łapami, które niczego nie potrafią zrobić, tylko gubią i psują, wszyscy się z ciebie śmieją i podpuszczają cię, a ty się szczerzysz i dajesz z siebie kpić, myśląc, że tak jest dobrze, jesteś błaznem, karykaturą dziecka, a ja muszę być karykaturą matki, kocham cię, mój śliczny brzydki synku, i to wszystko nieprawda. Wszystko bzdury. Co do słowa.
Źródło: materiały prasowe wydawnictwa Znak Literanova; fotografia Zośki Papużanki: Adam Golec.