Od dawna już gorzkniałam i potrzebowałam właśnie tego. Potrzebowałam cudu, bo wszędzie widziałam już tylko wytarte schematy. Poznawałam schemat po raz pierwszy, widziałam go gdzieś znowu, i raz jeszcze, i sama tym schematem szłam. Tym razem, pomyślałam, będzie inaczej. I nie zawiodłam się. Autor sprezentował mi prawdziwie cudowną niespodziankę.

A wszystko przez to, że Mikołaj nie stygnie! Chociaż tak prawdę mówiąc, autor kpi sobie z czytelnika na każdym kroku przedstawiając nasz kraj w mocno skrzywionym zwierciadle. Do tego ci bohaterowie, których nijak szukać wśród znajomych, czy z którymi można się „identyfikować”. Jednak crème de la crème tej powieści to wiecznie pijany Wiesław. Jego złotymi myślami można by z nabożnością tapetować całe mieszkania. Ale zacznijmy od początku.

Nastał piękny, ale chłodny wrzesień, kiedy zaczytywałam się wieczorami w „Cudzie”. Dawkowałam go, bo inaczej się nie dało. Szczerzyłam się do książki, chichotałam, czytałam każdemu kto się napatoczył co soczystsze fragmenty, rumieniłam się zawstydzona… Przebrnęłam przez całą gamę uczuć podczas tej lektury. To nie była historia porównywalna, przynajmniej dla mnie, do jakiejkolwiek innej.

Począwszy od decyzji Anny, by wyręczyć ambulans w przewiezieniu zwłok do szpitala, wszystko dzieje się nie tak jak powinno i nie jest normalne. Bohaterowie lądują w nie swoich mieszkaniach, zakochują się w nie tych, co trzeba i ogólnie panuje niemały rozgardiasz w akcji. Jednak najważniejszy jest Mikołaj – człowiek, który chociaż umarł, to nie zachowuje się jak martwy. Nie stygnie, nie rozkłada się, a jego oczy wciąż się otwierają i są niepokojąco niebieskie (za życia brązowe). I w tym oto stanie zakochuje się w nim Anna, młoda, samotna lekarka. I przyznam szczerze, gdyby nie styl autora, nie zachwycałabym się tą historią ani w połowie tak bardzo jak teraz.

Nie jestem znawcą języka polskiego. Jestem prostą kobietą studiującą przedmioty techniczne. Na co dzień głowię się nad tym, jak obliczyć jakieś ciśnienie czy wydatek objętościowy, a nie jakiego związku frazeologicznego użyć w sprawozdaniu na kolejne zajęcia. Mój zasób słów kurczy się z każdą wiadomością napisaną na Facebooku. A jednak stwierdzam, że styl autora i jego lekkość w zabawie słowem są wyjątkowo godne podziwu. „Cud” to nie tylko ciekawa treść, ale i forma. Forma godna pozazdroszczenia, bo i niełatwa konstrukcja zdań i bogate słownictwo. Szczególnie jest to widoczne w narracji Wiesława, ale i w przemyśleniach innych bohaterów dodatkowe wyjaśnienia i nawiasy dodają smaku. Struktura tekstu może i nie pozwala na szybkie pochłonięcie lektury – ale jest to tylko i wyłącznie zaleta. „Cudem” trzeba się nacieszyć, aby go docenić. Im bardziej się w niego zagłębiałam tym większą miałam przyjemność z czytania. Wbrew pozorom nie zawsze tak się dzieje.

„Cud” stał się dla mnie motywacją do tego, by nie kaleczyć języka polskiego bez powodu. Otworzył mi też oczy na literaturę, która nie jest tylko odwzorowaniem rzeczywistości – a mimo to morał jej jest bardzo życiowy. I spodobała mi się taka forma. Dzięki takim zabiegom „Cud” nie jest powieścią, którą można przeczytać tylko raz. Można do niej wracać wiele razy – niekoniecznie zawsze rozpoczynając od początku. Gwarantuję, że za każdym razem będzie równie zaskakująca i zabawna, przemycając jednocześnie życiową mądrość między słowami. Jak piękny, ale jednocześnie dziwny obraz, na który z niedowierzaniem zerka się milion razy a nigdy nie widzi się całej prawdy.

Marta Kusz