Indie to najbardziej specyficzny kraj na świecie. Podobno można go kochać, albo nienawidzić. Po wizycie w tym miejscu nie sposób pozostać obojętnym na nieustannie uśmiechniętych, serdecznych ludzi, którzy jednocześnie cały czas wyciągają rękę po to, by szybko wzbogacić się na naiwnych turystach, na piękny przepych zabytkowych, gigantycznych budowli, jednocześnie przepełnionych kiczem, na zapachy aromatycznych przypraw zmieszanych z wonią kurzu, brudu i stęchlizny.

Taki właśnie jest Shantaram. To mieszanina wszystkiego, co może nas spotkać w Indiach. Jest pięknie, przyjacielsko, a kiedy już myślimy, że to nasze miejsce na ziemi, można dostać od kogoś w twarz.

Smaku historii dodaje jej autobiograficzny wydźwięk. Pochodzący z Australii autor oparł powieść na swoich przeżyciach. Opisał w książce to, jak po rozstaniu z żoną uzależnił się od heroiny. Kiedy zabrakło mu pieniędzy zaczął napadać na banki. Za jedyny ratunek dla siebie uznał ucieczkę z więzienia i tak pod fałszywym nazwiskiem trafił do Indii.

Trochę się bałam, że przy takiej agendzie pozostała część powieści będzie już tylko nudnym opisem tłumów na wyspie Elephanta. Tymczasem spotkało mnie przemiłe rozczarowanie. W książce jest tyle zwrotów akcji, postaci i miejsc, że ciężko się od niej oderwać. Bohater mieszka w Bombaju – jednym z najbardziej przeludnionych miejsc na świecie. Ucieka przed wymiarem sprawiedliwości, przeprowadza się do slumsów, gdzie jest kimś w rodzaju lekarza, wyrusza do Afganistanu, by walczyć z Rosjanami, jest członkiem mafii, no i oczywiście jest też bardzo ważny wątek miłosny. Ta książka to mieszanka Indii i zachodniej mentalności. Romans ryzykowny, ale w tym przypadku wyjątkowo udany.

Jedyne czego w książce jest za dużo, to domorosła filozofia przemycana w dialogach bohaterów. Niestety za dużo banałów, ocierających się o grafomanię. Na usprawiedliwienie mogę znaleźć jedynie fakt, że po 10 latach w Bombaju można popaść w skłonność do przesady i kiczu.

Dzięki dźwiękom płynącym z audiobooka można dosłownie usłyszeć orient. Pierwszy raz słuchałam nagrania Filipa Kosiora. Muszę przyznać, że lektor ma talent. Książka przez objętość nie jest łatwa. Tymczasem Kosior swoją wyraźną, dynamiczną dykcją urzeka i zaraża swoją interpretacją tej książki. Podczas 40 godzin nagrania zdążyłam poznać wszystkich bohaterów. Każdy z nich miał inny styl i tembr głosu. Dzięki temu udało mi się nie tylko wsiąknąć w historię, ale przede wszystkim „zaprzyjaźnić się z bohaterami”. Mam nadzieje, że Filip Kosior jeszcze nie raz stanie na mojej audiobookowej drodze, bo to zasługa, że słuchając powieści momentami czułam się jakbym znów była w Indiach.

Nie rozumiem, dlaczego taka powieść nie została jeszcze zekranizowana.

Anna Kokoszka