Naszym zdaniem
Fakt, że Arkady Paweł Fiedler ma doskonałe imię i nazwisko – doskonałe, bo po dziadku, autorze szlagierowych powieści podróżniczych XX wieku. W zestawie z kultowym dla wielu samochodem, Maluchem, hasło „Fiedler” to już na pierwszy rzut oka bardzo dużo, zarówno dla kogoś, kto wejdzie do księgarni z pragnieniem, aby przeżyć coś absolutnie nowego, jak i dla kogoś, kto liczy na to, aby zetknąć się raz jeszcze z legendą, jaką przed laty miał w swoim zasięgu.
Kiedy mój znajomy w 1986 roku pędził Maluchem przez mazowiecką równinę, a potem wśród wielkopolskich i pomorskich lasów i pól, nie sądził, że jakakolwiek odmiana Malucha, „bestii”, będzie doskonalsza od jego, brązowej. Podróż „wehikułem” z Warszawy do Międzyzdrojów trwała około 12 godzin i wydawać się mogło, że była ona pewnego rodzaju odmianą drogi przez dżunglę czy pustynię – rolę dziur w drodze i piachu odgrywały kartki na benzynę – miesięczny przydział wynosił 21 litrów na malucha, a ten spalał jej około 6 litrów na 100 kilometrów, przez co nie wystarczało zapasów nawet na podróż w jedną stronę na wyczekiwane długo wakacje… Ale, jak to mówią, Polak potrafi – i takie hasło, jak się okazuje, przyświecało również Fiedlerowi, podróżującemu przez afrykański kontynent od Kairu aż po Przylądek Dobrej Nadziei. Niestety, Maluch do szybkich pojazdów raczej nie należy i tak też toczy się akcja reportażu – powoli, w rytmie połykanych przez „bestię” kolejnych kilometrów. Pobudka, jazda, obiad, kolacja, jazda, jazda, nocleg. Monotonię umilają perypetie na granicach, ewentualnie rzadkie spotkania w drodze. Kiedyś Broszkiewicz napisał powieść dla dzieci Wielka, większa, największa, której bohaterem był stary Opel Kapitan, sam posiadający magiczną moc snucia powieści. Szkoda, że Polski Fiat 126p tego nie potrafi, bo może i przygody zawarte w Maluchem przez Afrykę byłyby mniej schematyczne, akcja żywsza, a opisy traw i przyrody bardziej urozmaicone. Nie przeczę, że książkę Fiedlera czyta się bardzo lekko – hm, właściwie nie ma nawet znaczenia, na której stronie przerwiesz lekturę, kolejny opis jest bowiem bardzo podobny do poprzedniego. Zieleń przeważnie „nabiera soczystości i gęstnieje”, widoki najczęściej „zapierają dech w piersiach”, a „zielona bestia wspaniale wtapia się w krajobraz”. Ludzie na ulicach wyglądają niezmiennie „egzotycznie” i tworzą nic innego, jak „bajkowy klimat miejsca”.
Reportaż podróżnika naznaczonego losem przodków ma także innych „bohaterów”: techników, sponsorów, GPS i Facebook. I chociaż trudno kłócić się z faktem, że Facebook, szczególnie w przypadku sponsorowanej wyprawy, to świetne narzędzie do kontaktu z ludźmi, narzędzie, służące do rozbudzenia zainteresowania samą podróżą, a ja daleka jestem od „marudzenia”, że „książka twarzy” psuje klimat i rujnuje prawdziwe odkrywanie Afryki, odniosłam jednak wrażenie, że język reportażu w niepokojący sposób przesiąknięty jest językiem rodem z portali społecznościowych. Fiedler pisze na przykład, że w Sudanie alkohol jest zakazany, jako że 97 procent jego ludności to muzułmanie, a więc w tej części świata „W sklepie zimnego piwka nie uświadczysz. Co innego w domach. Ludzie potajemnie pędzą własny trunek z daktyli, ponoć straszna petarda”. Cóż, to idealne hasło pod zdjęcie z wakacji „wrzucone” gdzieś w drodze do pracy na Facebooka, podobnie jak niezwykle wyszukany opis samego piwa: „straszne siki”, albo etnograficzne rozważania autora w rodzaju: „Sudańczycy ostro się natłukli z Angolami”. Najbardziej jednak rozczarował mnie – jakkolwiek niefortunnie zabrzmią te słowa – „szeroki i gładki jak pupa niemowlęcia asfalt” i obraz afrykańskiego miasteczka, który autor streścił w słowach „takie małe coś, pomyślałem, sakramencko zakurzone, pokryte czerwonym pyłem”. Gdyby kumpel, używając podobnych określeń, relacjonował mi po piwie swoją podróż do Afryki, pewnie byłabym pod wrażeniem. Ale tego typu „facebook literatura” przeszkadzała mi podczas zapoznawania się z przygodami Fiedlera. Odniosłam wrażenie, że duże partie książki stanowią raczej sprawozdanie dla księgowych firm sponsorujących, niż klucz do przygody, jakiej oczekuje miłośnik tego typu twórczości. „Couchingowe” złote myśli z serii: „Najważniejsze to po prostu zacząć. Rzucić się na głęboką wodę, a w wówczas umysł i duch zaczynają działać bardziej efektownie”, także nie podbiły mojego serca.
Fakt, że Arkady Paweł Fiedler ma doskonałe imię i nazwisko – doskonałe, bo po dziadku, autorze szlagierowych powieści podróżniczych XX wieku. W zestawie z kultowym dla wielu samochodem, Maluchem, hasło „Fiedler” to już na pierwszy rzut oka bardzo dużo, zarówno dla kogoś, kto wejdzie do księgarni z pragnieniem, aby przeżyć coś absolutnie nowego, jak i dla kogoś, kto liczy na to, aby zetknąć się raz jeszcze z legendą, jaką przed laty miał w swoim zasięgu. Niestety, jak napisałam – na pierwszy rzut oka… Słabsze momenty książki uzupełniałam jednak zbawienną i dobrą na wszystko muzyką. Autor wspomniał na łamach swojego reportażu o najsłynniejszym chyba klubie w jazzowym mieście Addis Abeba. I to jest chyba najcenniejsza rzecz, jaką wyniosłam z lektury Maluchem przez Afrykę – moją kiełkującą miłość do etiopskiej odmiany jazzu. Za ten podarek od Fiedlera winna jestem podziękowania: „Rada jestem, ze spotkałam tę książkę na swojej drodze”.
Joanna Roś