Naszym zdaniem

Wielki powrót pitawalu! Nie tylko dla miłośników gatunku.

8
Styl i język
8
Treść i fabuła
7
Okładka
8
Zapach

Jako krakowianka zainteresowana wszelkimi sprawami kryminalnymi, szczególnie tymi, których akcja działa się na moim podwórku, niejednokrotnie słyszałam o Władysławie Mazurkiewiczu. Co ciekawe, nigdy od innych mieszkańców Krakowa. Tacy już jesteśmy – nie wtykamy nosa w nie swoje sprawy, a kiedy jakaś wielka sensacja schodzi z pierwszych stron gazet przestajemy nią żyć, przechodzimy nad nią do porządku dziennego. Wydaje się, że dzisiaj nikt już nie pamięta o dawnych wydarzeniach. Tylko turyści, przyjezdni szukają czasem wrażeń i poszukują sławetnej kamienicy, garażu, gdzie mieszkał Mazurkiewicz, tak samo jak wystają pod kamienicą, w której wychował się Karol Kot. Mazurkiewicz jest dzisiaj tylko miejską legendą dla poszukiwaczy sensacji. W dzisiejszej prasie kryminalnej dalej pisze się o eleganckim mordercy, jak zwykło się nazywać Władysława Mazurkiewicza, ale jakość tych tekstów jest wątpliwa, podobnie jak i samych pism. Liczy się sensacja. Bo czy sprawa wielokrotnego mordercy nie jest właśnie taką sensacją?

Cezary Łazarewicz idzie o krok dalej i robi to, czego łakną ludzie poszukujący nie taniej rozrywki, nie odpowiedzi na pytanie: „jak zabił?”, ale „dlaczego to zrobił?”, „jakim był człowiekiem?”. Książka „Elegancki morderca” jest czymś więcej niż opisem sprawy, to próba ożywienia dawnego gatunku, jakim był pitawal, gatunek szczególny, porywający, jakby kompleksowo przedstawiający daną sprawę kryminalną. Łazarewicz reanimuje pitawal z wielką gracją. Przede wszystkim nie szczędzi czytelnikowi szczegółów zbrodni, linii obrony, procesu sądowego, równocześnie jednak robi to z wyczuciem, rezygnując na przykład z prób przemycania w tekście zbyt brutalnych opisów czy fotografii z miejsc zbrodni. Wspomina, że miał z nimi styczność, ale taktownie nie szczuje czytelnika czymś, co mogłoby prowadzić do jakiegokolwiek dyskomfortu. Rozumny czytelnik zrozumie, przecież tu idzie o ludzką śmierć, ludzką tragedię, coś, w czym nie należy szukać rozrywki.

Dużym walorem książki jest wierne oddanie realiów życia w powojennej Polsce. Atmosfera ciągłego działania w ukryciu, poza granicami prawa, poczucie, że każdy obywatel ma swoje tajemnice, którymi wolałby się z nikim, szczególnie z władzami, nie dzielić – to wszystko emanuje z książki Łazarewicza. Jeśli czegoś mi w niej brakło, to może większego poświęcenia uwagi kwestii przekupstw, dzięki którym Mazurkiewicz przez dobrą dekadę unikał sprawiedliwości za swoje czyny.

Cezary Łazarewicz oparł swoją pracę o bogaty materiał źródłowy, sięgając między innymi do „Pitaval Polskiego XX wieku” Zygmunta Hofmokla-Ostrowskiego, adwokata, który bronił Mazurkiewicza przed sądem w 1956 roku, czy do samych sądowych akt sprawy. Źródłem dla autora były również ukazujące się ówcześnie artykuły prasowe, skutecznie podjudzające żądną sprawiedliwości opinię publiczną. Autor zwraca uwagę na wszelkie próby manipulowania odczuciami czytelników tych artykułów, co mnie skłoniło do refleksji. Odszukałam stare numery „Dziennika Polskiego”, w których relacjonowana była sprawa „mordercy z kwiatkiem” i uznałam, że od czasów zakończenia II wojny światowej brniemy w złym kierunku. Sensacja goni sensację, a w ramach walki o czytelnika prasa jest gotowa na każdą manipulację. Być może uogólniam, ale prasa przedwojenna, nawet ta codzienna, brukowa, w całej swojej prostocie nie była aż tak nastawiona na zysk, na pozyskiwanie pragnących taniej, opartej na cudzym nieszczęściu, rozrywki czytelników.

Na zakończenie małe uwagi. W tekście znalazłam kilka błędów. Drobnych, typu niedomknięty nawias, jednak ich obecność dziwi, zważywszy na to, że korekta była wykonywana przez dwie osoby. Poza tym tekst naprawdę zadowala, dostarcza informacji przemyślanych, dobrze wyselekcjonowanych, przede wszystkim zaś w interesujący sposób ułożonych. Książka nie nudzi czytelnika, nie przywodzi na myśl suchej biografii, przenosi odbiorcę w różne momenty przeszłości nie odsłaniając na raz całej prawdy o Władysławie Mazurkiewiczu. Do tego jest niewielka (około 220 stron), więc jest rozrywką raczej na jeden wieczór. Czyta się ją z lekkością artykułu prasowego, tylko nieco dłuższego, a w kontekście dzisiejszego „dziennikarstwa”, również i lepiej napisanego.

Sylwia Tomasik