Po „Czterdzieści dni Musa Dah” sięgnęłam w trakcie lektury „Dzieł zebranych” Tymoteusza Karpowicza. W pewnych momentach odkładałam tę, liczącą prawie osiemset stron, powieść i u poety szukałam wersów, takich jak ten:
Aby zobaczyć umarłych muszę namalować wyspę żywych, na moją wyspę umarłych przypływają jedynie żywi turyści
lub ten:
Bardzo często mgła jest najwyraźniejszym zarysem świata
William Tuner II
Odnalezione metafory nie zastępowały mi własnej refleksji nad wydarzeniami, opisanymi przez Werfela, nie pomagały także oceniać stylu ani tonu pisarza, a jedynie już od początku odsyłały mnie do tak wielu miejsc, o których nie podejrzewałam, że mogą być miejscami spotkań z historią Ormian, przez co stały mi się dziwnie niezbędne, niepokojąco potrzebne do dotarcia po ostatnią jej stronę. Nie było to pomieszanie przestrzeni, pierwszy lepszy eksperyment, ani nic w rodzaju upoetycznienia, uatrakcyjnienia niekrótkiej i niełatwej przecież lektury. Było to obcowanie z pewną „literacką syntezją” – niektóre z krótkich wersów oplatały dla mnie całe długie zdania z „Czterdziestu dni Musa Dah”.
Ciągle muszę przeganiać stąd kijem śmierć, która ze słowników chce wykraść swoją nazwę podrzucając kukułcze jaja pseudonimów.
Pseudonimów jest wiele: „usuwanie ludności ormiańskiej drogą deportacji” czy „ostateczne rozwiązanie kwestii ormiańskiej’ tylko niektóre z nich. Ale autor „Czterdziestu dni Musa Dah” świadomie z nich rezygnuje. Nie chodzi o to, że ucieka w obszerną, dyplomatyczną relację czy drobiazgowy raport historyczny, ale nie zatrzymuje się na tym, co wielu z nas uznałoby za wystarczające: Nie kończy na tym, że deportacja obejmowała wszystkich, bez względu na wiek, a regułą było oddzielenie dorosłych i sprawnych fizycznie mężczyzn od pozostałej ludności. Nie ogranicza się do relacji, że tych pierwszych mordowano na miejscu, a śmierć przez zakłucie bagnetem lub powieszenie była zdecydowanie najłagodniejsza. Nie zostawia nas wyłącznie z informacją, że pozostałe osoby, to jest kobiety, dzieci i starców formowano w piesze kolumny, które pod nadzorem kierowano do zaplanowanych punktów, a w czasie marszu dopuszczano się na nich wyjątkowych okrucieństw – że dzieci mordowano na oczach rodziców, że palono żywcem młodych chłopców, że kobietom w ciąży rozpruwano brzuchy i wyrywano dzieci z łona. Jest tutaj również inne życie i inna śmierć. Człowiek z całą złożonością jego procesów psychicznych, w której tak często trudno odróżnić obojętność od odmienności, los z tyloma możliwościami okaleczenia tożsamości, które mogą zamanifestować się tak samo w okrzyku wojennym, jak i w krzyku o pomoc. W końcu życie jako pasja, namiętność, miłość do poznawania. Wywołała we mnie dreszcze scena z rozdziału „Upadek i pokusa”, który rozpoczyna się trzydziestego pierwszego dnia przebywania Ormian na Musa Dah, gdy dusza aptekarza Krikora odrywała się od jego ciała, a ostania jego prośba przed śmiercią brzmiała: „Postaw lichtarz na książkach, ot tak. To wszystko.”
Joanna Roś