Naszym zdaniem
Książka „Instytut” została wydana wyjątkowo estetycznie. Z przyjemnością zasiadłam do czytania książki Żulczyka.
Książka „Instytut” została wydana wyjątkowo estetycznie. Okładka jest nie tylko intrygująca, ale też po prostu piękna, tym samym z przyjemnością zasiadłam do czytania książki Żulczyka. Nie byłam pewna, czy będzie to raczej obyczajówka, czy może coś bardziej sensacyjnego. Okazało się, że to horror, niestety dość niskich lotów.
Historia skupia się na kolejach losu Agnieszki, kobiety w średnim wieku, która orientuje się, że życie wymknęło jej się z rąk. O niczym nie decyduje sama, jest uzależniona od teściów i przykuta do męża, którego nie kocha. Postanawia uwolnić się od tej toksycznej sytuacji i uciec. Przeprowadza się do Krakowa, do mieszkania przepisanego jej przez babcię. Miejsce ma specyficzną nazwę – Instytut. Tam Agnieszka próbuje zacząć życie od nowa, chociaż ktoś próbuje jej w tym przeszkodzić. Pomieszkuje tam z każdym, kto się nawinie.
Historia, chociaż wciągająca, to jednak nie trzymała w napięciu. Zastawiałam się, jak zakończy się cała historia i to podtrzymywało moją uwagę. Wątek sensacyjno–horrorowy został kiepsko skonstruowany. Nie pojawiło się uczucie klaustrofobicznego zamknięcia, które w mojej opinii powinno towarzyszyć tak zarysowanej akcji. Fakt, że bohaterowie byli skondensowani na małej przestrzeni, nie sprawił, że lepiej ich poznałam. Wręcz przeciwnie, Żulczyk opisywał np. to, że śpią, bądź nie robią nic, że się smucą i jedzą parówki. Autor nie uznał za słuszne opisać dokładnie, jak formują się relacje międzyludzkie w sytuacji ograniczenia wolności. Zakończenie było słabe, w ogóle mnie nie usatysfakcjonowało, gdyż charakteryzowało się nielogicznością. Rozwiązanie intrygi jest po prostu głupie. Historia nie zazębia się, nie wszystkie wątki są w pełni jasne. Właściwie to mogłabym podejrzewać, że to jest wręcz parodia powieści o takiej tematyce, gdyż jest do tego stopnia bezsensowne, że ten nonsens musi mieć jakiś sens. A przynajmniej chcę w to wierzyć. Nie zostało wyjaśnione, dlaczego babcia Agnieszki przepisała jej mieszkanie z tak straszną historią. Przecież ją kochała, więc dlaczego wsadziła ją na taką minę? Po co aż tak skomplikowane intrygi? Zamurowanie okien? Naprawdę? Nie wystarczyłoby przystawić Agnieszce pistoletu do głowy? Każda średnio inteligentna małpa z pistoletem przy głowie zrobi prawie wszystko, gdy zagrozi się jej śmiercią. No tak, wiadomo jednak że prościej jest zamurować okna w centrum Krakowa.
Fabuła została uzupełniona retrospektywami z życia Agnieszki. Były one dość ciekawe, tyle że nic nie wnosiły do fabuły. Wątek wprowadzony zupełnie bez celu, chyba tylko po to, by powieść osiągnęła co najmniej 200 stron. Nie ma najmniejszego uzasadnienia dla części wspomnieniowych. Żulczyk, próbując wymieszać obyczajówkę z horrorem, sprawił, że nie wyszło ani jedno, ani drugie.
Osobowości postaci zostały dobrane skrajnie, przez co wypadają trochę sztucznie. Żulczyk zderza ze sobą pseudokibica z kulturoznawczynią weganką, by zwiększyć dramatyzm książki. Wychodzi mu to nie dramatycznie, tylko idiotycznie. Ludzie, którzy się znają, rzadko się tak mocno polaryzują, zwłaszcza ludzie mieszkający pod jednym dachem. Zwykle próbują znaleźć coś, co ich łączy, a nie usilnie wpychać sobie mięso do gardła. Tym samym wszelkie sceny z tymi postaciami wyszły nienaturalnie. Główna bohaterka to kretynka, która rozpaczliwie poszukuje znajomych, więc robi ze swojego domu melinę. Jest matką, ale stara się o tym nie myśleć, chyba że akurat ma przekazać swojej córce jakąś mądrość życiową. Agnieszka uczy dziewczynkę, by nie dała sobą pomiatać, to znaczy, że gdy ktoś powie jej coś niemiłego, to powinna podbić mu oko.
W Instytucie pomieszkuje także Weronika, która jest jasnowidzem i nie pełni w książce żadnej funkcji prócz mrocznego milczenia i wpatrywania się dramatycznie w przestrzeń. Wprowadzona zostaje także para – Robert i Anka – która nie mieszka w Instytucie. To goście Weroniki i pojawiają się tylko po to, by dać się zabić. Jakoś trzeba pokazać, że ludzie którzy ich zamknęli są bezwzględni, ale kiepsko zabijać którąś główną postać, dlatego Żulczyk wprowadził przypadkową parę, która tam po prostu jest. Po moim krótkim opisie widać, że większość postaci została scharakteryzowana szablonowo. Większość wprowadzonych osób nie pełni żadnej funkcji, są kimś w rodzaju sztucznego tłumu. Trudno mi oceniać, bo nigdy nie byłam nigdzie uwięziona, ale wydaje mi się, że zachowują się nieodpowiednio do sytuacji. Wiadomo, jest to sytuacja ekstremalna, ale pobicie jedynej osoby, która może im pomóc nie jest rozsądnym wyjściem.
Akcji sensu stricto brak. Bohaterowie nie organizują się, nie szukają drogi ucieczki, nie działają, nawet rzadko rozmawiają ze sobą.
Język trąci pretensjonalnością, ale pasuje do bohaterów. Jest przerysowany, wulgarny, ale wpisuje się w konwencję opowieści o ludziach patologicznych. Na plus również ładny sposób prowadzeni narracji. Żulczyk ma wiele swobody w przeskakiwaniu między różnymi czasami, miejscami. Było to niepotrzebne, ale całkiem zgrabne.
Według mnie Żulczyk nie ma dystansu do świata przedstawionego, który stworzył. On wręcz czuje braterstwo z postaciami, które wykreował. O biednych poetach, wyklętych artystach, odrzuconych pisarzach wyraża się z wielką czułością, co, jak dla mnie, świadczy o tym, że ma dla nich nie tylko zrozumienie, ale wręcz się z nimi utożsamia. Gdy ich opisuje, to jakby opisywał samego siebie. Gdy pisze o „berlińskich knajpach”, to się tym zachłystuje. Ani to ładne, ani zdrowe.
Karolina Baran