Wyobraźcie sobie, że wszyscy siedzimy w jednym pomieszczeniu (i prawdopodobnie debatujemy o książkach), a nagle wyjmuję z torby dziwną kryształową kulę w złotej obudowie. Jest bardzo ciężka, więc pomagacie mi wytargać ją na stół. Przy okazji dostrzegacie, że na oprawie są wyryte liczby. Co to może być? Pamiątka rodzinna? Może zwariowałam i zwinęłam to z muzeum? Zanim zdążyliście pomyśleć nad kolejną opcją, zapadła ciemność. Budzimy się w jakimś obcym miejscu, ale szybko dociera do nas, że mój sprzęt to wehikuł czasu.
Nie cieszcie się, nasze nazwiska nie pojawią się w podręcznikach. Cóż…nie jesteśmy pierwszymi podróżnikami w czasie. Przed nami były już trzy osoby: wynalazca (to jego nazwisko będzie sławne), Filip i Julia (użyli wehikułu jako drudzy). Jeśli chcecie przeczytać relację z ich podróży, sięgnijcie po książkę „Jeden z możliwych światów”.
Wspomniana para to dwudziestolatkowie, którzy żyją w ponurej rzeczywistości. Ich kraj jest rządzony przez bezwzględnego tyrana z zaburzonym pojęciem szczęścia. Zbieg okoliczności sprawia, że rozpoczynają podróż w czasie. Domyślacie się, że taka wyprawa nie jest zwykłym wyjściem z domu. Trzeba kombinować, mieć nerwy ze stali, a czasem przerobić zwykłą latarkę na broń (MacGyver może się schować). Poza tym, nie codziennie spotyka się filozofów znanych ze szkoły.
I tu pojawia się zagadka: jakie pytania zadalibyście św. Augustynowi, Kartezjuszowi, hinduskiemu mędrcowi i zatwardziałemu ateiście? Żałowałam, że Filip nie spotkał Schopenhauera, ale być może uda mu się to następnym razem (czy ktoś z Was potrafi naprawić nietypowy sprzęt?) lub sama się tym zajmę.
Rozmowy z filozofami to podstawa tej książki – główny bohater zawsze docieka i próbuje drążyć temat, natomiast Julia jest młodą kobietą z charakterem, której nie obca ironia. Razem tworzą dobrana parę, a co istotne, sprawiają wrażenie prawdziwych ludzi, niemalże znajomych. Jeśli boicie się wywodów filozoficznych albo uważacie je za nudne i zbędne – Julia i Filip zmienią Wasze podejście za pomocą 158 stron tekstu, w którym filozofia przeplata się z fantastyką, historią i humorem.
Każdy mól książkowy wielbi tytuły, które „nie znikają” z umysłu po 10 sekundach. Po przeczytaniu książki „Jeden z możliwych światów” mam mały problem. Nie dość, że układam własną listę pytań do niektórych filozofów, to jeszcze zastanawiam się, czy zjedzone przeze mnie śniadanie było prawdziwe (bo może to był sen albo iluzja). Podejrzenia wzbudzają także wszyscy ludzie, których ostatnio spotykam. Naprawdę istnieją? A może podstępnie pojawili się w moim śnie?
Uprzedzam, że Wasza reakcja może być podobna, ale nie martwcie się, bo prawdopodobnie nie będziecie musieli przyznawać się do tego publicznie.
Alicja Knapik
Jakkolwiek dziwnie zabrzmią te słowa, biorąc pod uwagę, że odniesione przecież do dzieła, które autor sam nazywa „powieścią”, „Jeden z możliwych światów” to powieść, która w moim odczuciu, idealnie nadaje się… do wertowania, chociaż przesadą byłoby stwierdzenie, że można otworzyć ją na przypadkowej stronie, przeczytać fragment i pomyśleć : „Hm, właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałem”, czy „Słyszałem te wyjaśnienia już sto tysięcy razy”, po czym odłożyć ją na x okres czasu.
„Jeden z możliwych światów” nie spełnia roli encyklopedii filozofii dla tak zwanych „żółtodziobów”, ale niewątpliwie jest do filozofii zaproszeniem. Zaproszeniem do wielkiego domu, w którym pragnie ugościć nas autor, a w którym, w każdym z pokoi, toczy się inna dyskusja, stąd też, naturalnie, jeśli coś zwraca naszą uwagę – zostajemy, przysłuchujemy się, przyłączamy do rozmowy, jeśli nie – zaglądamy w inne miejsce. Nie chcę przez to powiedzieć, że książki nie należy czytać od początku do końca. Nachodzi mnie jednak myśl, że kiedy stricte filozoficzne tezy czyni się poniekąd fabułą powieści na wskroś przygodowej, z jednego zasadniczego powodu może ona nie wydać się równie atrakcyjna zarówno pod względem wiedzy w niej zawartej, jak i fabuły. Otóż właściwie do jakiego czytelnika kieruje Marcin Dolecki „Jeden z możliwych światów”? Sam pomysł zainteresowania filozofią, to niespotykane, ubrane w formę powieści zaproszenie, jest godne podziwu, ale zastosowane w powieści-bajce motywy skądinąd dobrze znane, takie jak chociażby zły cesarz, który ostatecznie zostaje pokonany, gdyż mądre „być” przekłada się na sprawiedliwie „mieć”, wizytowanie różnych myślicieli podczas podróży w czasie, możliwej przy pomocy przyrządu, nazywanego po prostu „wehikułem czasu”, kryształową kulą z wyrytymi liczbami i ramką „w której można ustawić liczbę”, będą mało atrakcyjne dla dorosłych, wyrafinowanych czytelników, zaś ci młodsi, dla których fabuła nie okaże się jeszcze pełna schematów, mogą nie w pełni uczestniczyć w rozmowach z filozofami, będącymi przecież jednym z celów książki.
W dosłownie obrazowy sposób może moje spostrzeżenie zilustrować okładka dzieła. Jej przednia strona – „XY31” Zdzisława Beksińskiego, tylna – „Podróż w czasie” Magdaleny Scholie. I o ile tą pierwszą określiłabym jako wiedzę wyniesioną z rozmów, przeprowadzonych podczas przemieszczania w czasie i przestrzeni, ta druga to ilustracja samego przebiegu podróży. Jest to jednak zarzut, który może wydać się wynikać z samej metody, którą autor narzucił sobie w pracy nad książką. Czytamy w przedmowie : „Narzędziem filozofii jest język. Biorąc pod uwagę liczne pułapki i trudności, związane z posługiwaniem się nim, starałem się używać słów możliwie ostrożnie”. Na ile owa ostrożność stoi za przewidywalnością? Nie potrafię ocenić. Jest to jednak na pewno jedno z pytań, które należałoby postawić samemu autorowi, wchodząc w rozmowę na temat użyteczności tego rodzaju literatury, do której również niewątpliwie, z pełną premedytacją, nas zaprasza.
Joanna Roś
Książka do nabycia w: Wydawnictwo Attyka.