„Auguste Escoffier zapoczątkował rewolucję w świecie kulinarnym. Był pierwszym, któru ukuł słowo <wyśmienitość>, odpowiadające terminowi umami. Przez dziesiątki lat żył z dala od żony, a jednak ostatnie lata spędzili razem. Zmarł krótko po Delphine. A wygrał ją w pojedynku bilardowym. Został zwolniony z Savoya za wyłudzenia i kradzieże. (…) Był również praktykującym katolikiem i filantropem związanym zarówno z Sarah Bernhardt, jak i Rosą Lewis. Wybuchł pożar. Został bohaterem. Trwają spory, czy był mentorem Ho Szi Mina, ale nikt tego nie zdemontował, więc dawny komunistyczny przywódca Wietnamu pojawia się na stronach tej książki”. To fakty, które rozbudziły wyobraźnię N.M. Kelby i stały się zalążkiem Białych trufli.
Uwielbiam czytać książki kucharskie, a „jedzenie jest moim ulubionym daniem”, więc kiedy usłyszałam Beatę Tyszkiewicz opowiadającą o Białych truflach byłam przekonana, że będzie to smakowita lektura. Niestety, zbyt wiele oczekiwałam. Postacie Białych trufli są płaskie, jednowymiarowe, a namiętności jakie nimi targają nazbyt często przypominają rozterki bohaterów harlequina. A szkoda, bo postać Escoffiera i jego dokonania wydają się stanowić doskonały materiał na powieść.
Jednak pomimo licznych niedociągnięć fabularnych i stylistycznych, są fragmenty, które niewątpliwie zasługują na uwagę – to rozdziały Pamiętnika pisanego potrawami, w których Escoffier, prawdziwy wirtuoz, opisuje proces powstawania najwykwintniejszych potraw. Udowadnia, że zwykły posiłek przyrządzony w odpowiedni sposób może urosnąć do rangi symbolu. Czytając ten fragmenty odnosi się wrażenie, że tylko dla nich została wymyślona cała otoczka fabularna, to w nich tkwi cały urok, i dzięki nim, mimo wszystko, uważam Białe trufle za lekturę godną polecenia.
„Jedynym sposobem na walkę z zapomnieniem jest gotowanie. Dobrze przyrządzona potrawa dodaje życiu piękna, głębi i złożoności. Jedzenie to kwestia uroku, a wiara w ten urok i jego rzucanie jest radykalnym i koniecznym posunięciem. A zatem. W milczeniu. Gotujmy.”
Justyna Techmańska