Po książki podróżnicze nie sięgam zbyt często. Wolę, żeby powieść zaniosła mnie w nieistniejący świat i opowiedziała o wydarzeniach, które nie miały miejsca. Mimo to z chęcią zaczęłam czytać „Rozbitka”.
Raz – nie wiadomo dlaczego, czuję sympatię do morza; dwa – ciekawiło mnie ogromnie, jak autor poradził sobie z historią opowiadającą o tym, co robił sam na tratwie przez całe 76 dni, w książce zawierającej 222 strony. Wszak na morzu jest tak, że niewiele jest do podziwiania, bo wszędzie jest… właśnie, morze.
Steven Callahan jest architektem statków, żeglarzem, człowiekiem, który kocha oceany. Zaplanował i zbudował „Napoleona Solo”, łódź niezbyt wielką, aby na niej popłynąć do Europy (co się udało bez większych przygód), a następnie bierze udział w regatach, z których odpada już po kilku dniach.
Byłam ogromnie zdziwiona. Strona nr 10, a on kończy swoją przygodę w ściganiu się łodzi. Co teraz? Przecież jest na morzu. Co tam może się dziać ciekawego przez tyle stron/dni? Czyżby autor chciał nas zasypywać wspomnieniami z lądu? Może będzie zastanawiał się, co zrobił źle i rozpaczał przez cały czas? Nic bardziej mylnego. Całe szczęście.
Okazuje się, że „Rozbitek. Siedemdziesiąt sześć dni na morzu” jest niezwykle wciągającą powieścią o przetrwaniu, o ciągłej walce z żywiołem, ze zmęczeniem. Mało tam marudzenia o przeszłości, za to dużo chęci przetrwania. Poznajemy szczegóły nieustannej walki, aż do ostatków sił. „Rozbitek” jest relacją bardzo spójną, choć pełną emocji. Obserwujemy, jak po rozbiciu się „Napoleona Solo” bohater przebywa wiele kilometrów,na pneumatyczniej tratwie, która z pewnością nie jest niezawodna; walczy z głodem, pragnieniem, zaczyna łowić ryby, spotyka się z rekinami ludojadami. Okazuje się, że opowieść ta wcale nie jest nudna, że morze jest ciekawe, a przy okazji, często też przerażające.
Polecam ją przede wszystkim tym, którzy powieści przygodowe lubią i czytają – sądzę, że tą pozycją się nie zawiedziecie. Zachęcam jednak do jej przeczytania również tych, którzy swoją przygodę z tym typem literatury dopiero zaczynają, a także tym, którzy, podobnie jak ja, nie wierzyli, że można napisać ponad dwieście stron o tym, co się robiło na morzu, w poruszający i ciekawy sposób.
Paulina Statek
Woda. Woda, pełne morze… Woda, hektolitry wody, dramat, woda (niezdatna do picia), woda, pustka, niekończąca się pustka, ryba, pustka, woda… Jacyś chętni?
W przedmowie czytamy jedno ze wspomnień autora; spotkanie z dziesięciolatkiem, który błyskotliwie zwraca mu uwagę na skromne niedopatrzenie podczas pobytu na morzu: „Czasem wystarczy mądrość dziesięciolatka, żeby pokazać, jacy możemy być głupi. Następnym razem zabiorę go ze sobą na wyprawę”. Wizja ironiczna, a jednak – w starciu z żywiołem nieważne, czy mamy lat dziesięć, trzydzieści czy pięćdziesiąt. Ważny hart ducha, pomysłowość, wytrzymałość i wiara.
Tym, których żeglowanie nigdy nie pociągało, trudno będzie pojąć pociąg autora do bliskiego kontaktu z morskim bezkresem. Miejmy jednak nadzieję, że każdy z nas spotkał jakiegoś entuzjastę, którego pasja choć była trudna do pojęcia to jednak dostarczała niezwykłej dawki energii i popychała go do najbardziej irracjonalnych przedsięwzięć. Do takich osób należy Steven Callahan, autor książki: Rozbitek. Siedemdziesiąt sześć dni samotnie na morzu”. Buduje jacht „Napoleon Solo” i wypływa nim w rejs. Sztorm na pełnym morzu zaskakuje doświadczonego żeglarza – „Napoleon Solo” tonie, a jego właściciel zmuszony jest do egzystowania na pneumatycznej tratwie.
Książka napisana jest językiem prostym i klarownym. Czasem uderzają pojedyncze słowa: „Przekręć. Rozedrzyj. Czekaj.” Nie trzeba przecież wielce kwiecistego słownictwa, by czytelnik odczuł klimat chwili, gdy na horyzoncie pojawia się statek, ale nie zauważa rozbitka i odpływa. By poczuć suchość w ustach, gdy czytamy o pustych pojemnikach na wodę. By poczuć dreszcz czytając słowa: „Może nadszedł czas na śmierć”.
Obok wyrazistych opisów przygód rozbitka możemy obejrzeć sugestywne ilustracje oraz poznać szczegóły np. budowy łodzi, na której autor spędził owe siedemdziesiąt sześć dni. Dokładne rysunki upewniają nas w przekonaniu, że tak, ta historia naprawdę miała miejsce. Ale obok technicznych detali czytamy o najgłębszym aspekcie sprawy – o dramacie człowieka samotnie stawiającego czoła morskiej pustce. Zgroza – walka z głodem, z żywiołem, z pozostałymi rzeczami martwymi, ale i walka z samym sobą. Z własną słabością, z rozpaczą, ze strachem…
I tak sobie czytamy recenzję siedząc przed komputerem, czytamy książkę leżąc w łóżku, popijając herbatkę zapewne; kto z nas z tej perspektywy naprawdę pojmie taką samotność? Czy tylko ktoś, kto w życiu nie boi się ryzykować? A ten, co z domu niechętnie wychodzi to już nie? Prawdopodobnie los ma wobec nas wszystkich swoje plany; jak pisze autor: „Nie jest ważne, czy idziemy na żywioł, czy też w pełni się asekurujemy – i tak nie unikniemy tego co ostateczne”.
Marta Ciesielska