Naprawdę warto przyjrzeć się okładce książki Ziemowita Szczerka „Przyjdzie Mordor i nas zje”. Jest tak głęboko retoryczna, że zwyczajnie nie można się nią nie zainteresować.

Główny pomysł opiera się na kompozycji mięsa i kwiatów z dodatkiem elementów typowego post-socrealistycznego budownictwa. Brzmi jak mieszanka wybuchowa, ale wszystko ma tutaj swoje bardzo przemyślane znaczenie. Ogromny kawał surowego mięsa umieszczony w tle to sugestia, że książka Ziemowita Szczerka to kawał „surowego”, nieupiększonego w żaden sposób reportażu. Z kolei kwiaty dzikich róż i kwitnące krzewy podkreślają dzikość – dzika, nieokiełznana roślinność w dzikim, egzotycznym kraju. I jeszcze straszno-śmieszny socreal. Zębate, stare samochody, ponury budynek i stuprocentowo socrealistyczny pomnik – trochę demoniczny (bo z dorysowanymi zębami) i maksymalnie śmieszny (bo z wielkim pierogiem ruskim w dłoni). Do tego tytuł – „Przyjdzie Mordor i nas zje”, bo jak wywodzi jeden z bohaterów książki świat stworzony przez Tolkiena też ma swój wschód i zachód, a Mordor (gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości) na pewno leży na wschodzie.

O jakim kraju jest ten reportaż? O Ukrainie. Ktoś jest zaskoczony? Ktoś czuje oburzenie, że taka okładka, taki tytuł, takie skojarzenia? Polecam najpierw przeczytać książkę, potem oceniać.

Problem polega na tym, że w naszym kraju takiego myślenia o Ukrainie jest naprawdę bardzo dużo. Dziko, biednie, egzotycznie – prawie jak w Afryce, a tak naprawdę magiczna granica przekroczona w Medyce, Korczowej albo w Przemyślu, wcale nie zmienia tak wiele. O tym jest ta książka. Bardziej o naszym, polskim myśleniu niż o Ukrainie rzeczywistej. Bardziej o tym, czego tam szukamy niż o tym, co znajdujemy. Tutaj bardzo znamienny cytat z rozmowy narratora z Niemką:

Jesteście, wy, Polacy, rozsądnymi ludźmi – zaczęła bardzo ostrożnie. Zerkałem na nią podejrzliwie. – No… tak zakładam. Wytłumacz mi więc, dlaczego za każdym razem, gdy spotykam Polaka, ten mi opowiada, jakie to tutaj cuda widział. Jak to wszystko rozpierdolone do szczętu i nie działa. Każdy opowiada jakieś historie nie z tej ziemi. Przecież… – Heike ukradkiem oceniała moją reakcję – przecież wy musicie zdawać sobie sprawę, że u was jest tak samo. Przecież nie możecie być tak nierozsądni, by tego nie rozumieć. Prawda?

Byłam na Ukrainie. Może nie jest zupełnie tak samo. Reportaże Ziemowita Szczerka rozpoczynają się w roku 2002, zapewne wiele się od tego czasu i w Polsce, i na Ukrainie zmieniło, ale to spojrzenie z zewnątrz pokazuje coś, czego kompletnie nie dostrzegamy – że różnice wcale nie są tak duże.

„Przyjdzie Mordor i nas zje” rozbraja świetnym poczuciem humoru, dystansem narratora do własnej osoby i otoczenia, licznymi nawiązaniami do popkultury także w samej konstrukcji i opisie wydarzeń – kolejne epizody są jak ujęcia filmowe, z wszystkich możliwych gatunków. Nie brakuje również nawiązań do mitycznych dla Polaków odwiedzających Ukrainę dzieł literackich takich jak „Sklepy cynamonowe” Schulza i „Sonety krymskie” Mickiewicza. Brawurowy język pędzi jak rozklekotana, zapchana ludźmi marszrutka (bus) po kamienistej drodze i zostawia za sobą tylko dym. Bywa wulgarnie i kolokwialnie, bywa nudnawo jak w pociągu jadącym przez puste przestrzenie, bywa ekstatycznie. Jest tak, ponieważ bez względu na to, co mówi narrator tej książki na temat Polaków szukających przygód na Ukrainie, sam jest jednym z nich. Początkowo jest dziennikarzem zmyślającym ukraińskie historie niesamowite, żeby sprzedać je jako prawdziwe reportaże. Później porzuca ten proceder, ale nadal zamiast sumiennie kierować się potrzebą poznania obcego kraju i jego mieszkańców, snuje się bez celu, pije alkohol lub „Balsam Wigor” (płyn na potencję wywołujący efekty zbliżone do narkotyków) i szuka dziwności, adrenaliny, hardkoru. Może dlatego jest tak sprawny w wyśmiewaniu, że często śmieje się z samego siebie. Od tych, których opisuje odróżnia go wstyd za Polaków traktujących Ukraińców jako gorszy naród, wynoszących się, upokarzających na przejściach granicznych, a także świadomość braku argumentów wobec zarzutów przyjaciela:

– Człowieku – Taras rozparł się na krześle. – Co ty gadasz. My tu żyjemy, to jest nasza rzeczywistość. My tu mamy swoje lęki, swoje nadzieje. Co więcej, my, kurwa, musimy tę rzeczywistość jakoś starać się polubić, żeby nie zwariować. Traktować ją serio. Z całą powagą. Bo innej nie mamy. A ty, mój, kurwa, tak zwany polski przyjaciel, mówisz mi, że przez cały czas patrzyłeś na mnie i moich rodaków, na cały mój kraj – jak na małpy w zoo?

Protestuje, ale brak mu argumentów. Ukojenia na zakończenie nie będzie.

Aleksandra Byrska